| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Mogło się to zdarzyć jedynie w PRL – Hrabia bis

Przeczytaj pierwszą część Hrabia

Nie wydarzyło się to „za lasami za górami” tylko tu w Warszawieale jednak dawno, dawno temu w PRL. To wtedy, moi drodzy, wyprodukowany został przez nasz przodujący wówczas przemysł elektroniczny telewizor marki Wisła. Wspominam o tym dlatego, że będzie on jednym z bohaterów tej opowieści. Drugim, a właściwie zasadniczym jej bohaterem będzie Hrabiajak to wskazuje druga część tytułu. Hrabia był przydomkiem nadanym przez nas naszemu koledze Jerzemu Frydrychowiczowi. Jak już pisałem, należało mówić: Jerzy Hrabia Frydrychowicz. Jurek wyróżniał się spośród nas posiadaniem samochodu osobowego. Dziś to żadne wyróżnienie. Każdy ma samochód. Wtedy w latach 50. ubiegłego wieku to było coś. Nikt nie był właścicielem samochodu osobowego, a Jurek miał samochód. Był to Opel Kadet o bliżej nieznanej dacie produkcji, ale Jurek o niego bardzo dbał i stąd przeważnie był w doskonałej kondycji. Przynajmniej on tak twierdził. Wtedy na pewno miał dobre, nowo założone hamulce, o czym będzie jeszcze mowa. Przejdźmy zatem do rzeczy.

                          

Tak wyglądało to cudo.

Czas przedstawić bliżej pierwszego z bohaterów opowieści – telewizor Wisłę. Jest na zdjęciu. Charakteruzuje się bryłowatością. Teraz telewizory można wieszać na ściane jak obrazy. Główny ich rozmiar to ekran. Wisły ekran byl niewielki 11 cali, a głównym jej rozmiarem była głębokość. Głębokość wynikała z długości kineskopu. Był to jedyny telewizor, którego kineskop miał elektrostatyczne odchylanie wiązki. Prawdopodobnie jedyny na świecie. Czymś się wyróżnialiśmy. Różnica w geometrii powodowała także inne różnice. Wisła była cholernie ciężka. Biorąc pod uwagę, że wszelkie regulacje i naprawy odbywały się w jedynym serwisie WZT (Warszawskie Zakłady Telewizyjne), gdzieś na Mokotowie, trzeba było ją tam dowozić. W tym konkretnym czasie właściwie przywieźć z tego Serwisu do domu. 

Teraz wszystko staje się jasne. Pamiętacie z poprzedniego felietonu „Hrabia”, że Jurek był bardzo uczynny, a gdy chodzi o użycie jego samochodu – szczególnie. Przywóz telewizora powinien się odbyć z jego udziałem, tym bardziej że bez jego udziału było jeszcze trudniej. Taksówek wtedy jak na lekarstwo. 

Wszystko przebiegło tradycyjnie. Jurek z dezaprobatą, ale jednak przyjął kanister benzyny (wiadomo: jak dżentelmena stać na samochód, to go stać i na benzynę) i może niezbyt wczesnym rankiem, około dziesiątej pomknęliśmy do miasta. Trochę się zdziwiłem, że na jego sławnym Kadecie brak było tablic rejestracyjnych. 

 – Bo wiesz –wytłumaczył mi – na zimę go wyrejestrowuję. Nie płacę ubezpieczeń. Na sezon ponownie rejestruję; ale jeszcze nie zdążyłem. Nie martw się, szybko przemkniemy. Już tak robiłem.

Rzeczywiście była wczesna wiosna i zdając się na Jurka doświadczenie przestałem się tym martwić. Bez trudu przemknęliśmy do Serwisu. Telewizor był gotów, mogliśmy go wstawić do bagażnika, tam zamocować i myśleć o powrocie. Gdyby udała nam się ta sama sztuka z drogą powrotną, nie byłoby tej opowieści. Życie jest jednak bogatsze od naszych zamiarów i chęci, dlatego jest życiem i zapisuje się czasem na dłużej w naszej pamięci.

Zapamiętałem dokładnie, w którym miejscu znów zabrakło nam benzyny. Znów, bo kiedyś już się to nam zdarzyło (patrz opowieść „Hrabia) Było to naprzeciw ambasady Stanów Zjednoczonych, kilka może kilkanaście metrów za milicyjną budką. Nie wiem co ten milicjant tam robił, ale siedział na takim podwyższeniu i „służył”.

W samochodzie konsternacja. 

– Co teraz robimy – pytam. Kłopot – odpowiada Jurek – tu trudno będzie kupić lewą benzynę. 

Jak długo może czekać na reakcję milicjanta na samochód stojący praktycznie obok niego bez tablic rejestracyjnych z siedzącymi w nim dwoma oficerami wojska w stopniach kapitanów. Zapewniam was, że było to dość długo. Mogliśmy wiele zrobić, by stamtąd zniknąć. Zdobyć benzyny jednak nie umieliśmy. Jurek zaprawiony w tym fachu był bezradny. Fatalne miejsce. Na dodatek pod obserwacją. Widocznie obserwatorów co innego interesowało, bo czekaliśmy dość długo. Co prawda zaobserwowałem, że milicjant na swoim stanowisku dziwnie się nam przygląda, ale to wszystko. W końcu zszedł na dół ze swego posterunku, poinformował nas, że ten postępek kwalifikuje nas do zawiezienia na komendę przy ul. Cyryla i Metodego. Kazał nam tam z nim jechać. Zagroził, że odmowa może nas słono kosztować. W końcu udało się nam mu wyjaśnić, że my owszem chcemy jechać, ale samochód nie chce. Zabrakło benzyny. On na to też sposobu nie miał. Jedyne co mógł zrobić, to wezwać samochód interwencyjny – milicyjny Gazik zdolny do holowania nas. 

Ja dawno straciłem już zdolność do logicznego rozumowania. Jurek nad wyraz trzymał się dzielnie.

W trakcie rozmów milicjanta z centralą i czekania na samochód holowniczy, wpadł na ciekawy pomysł.

            – Wiesz założyłem nowe okładziny na szczęki hamulcowe. W trakcie holowania będziemy mogli je dotrzeć. Tak ostrożnie. Ja będę docierał hamulec nożny, ą ty ręczny. Jak zaczną nas holować, dam ci znać.

            W końcu pojawił się sierżant za kierownicą milicyjnego Gazika, zaczepił nas taką mizernie wyglądającą linką i zaczęliśmy jechać. Teraz – usłyszałem Jurka. Wydawało mi się, że ledwie dotknąłem hamulca ręcznego, gdy linka, za pomocą której byliśmy holowani pękła. 

            – Co panowie wyrabiają – pieklił się sierżant. Jurek spokojnie wyjaśnił, że to Gazik szarpnął. Widać było, że docieranie hamulców musi być robione z większym umiarem. Postanowiłem praktycznie nie uczestniczyć w tej operacji. Z resztą Jurek wyjaśnił, że wystarczy, gdy on dotrze hamulce nożne. Reszta drogi przebiegła nam bez przeszkód, co biorąc pod uwagę odległość pomiędzy ambasadą USA, a ulicą Cyryla i Metodego należy uznać za szczęśliwy przypadek. Tylko po zatrzymaniu się na placu przed gmachem Komendy Milicji sierżant, kierowca holującego nas Gazika zwrócił nam uwagę, że palą się hamulce w Kadecie. Brzydko pachnie i trochę dymi.

            Postawiono nas przed oblicze komendanta, dość młodego kapitana milicji, który po wysłuchaniu relacji konwojującego nas milicjanta i nas zawyrokował, że samochód zostanie zatrzymamy i będzie mógł być oddany po czynnościach uprawniających go do ruchu. 

Jurek dziwnie nie protestował. Ja tylko chciałem jakiegoś potwierdzenia, że w bagażniku jest telewizor Wisła. Wtedy zrobił się problem. Zabrać go nie zgodziłem się. Bo jak. Taki ciężar. Chciałem pokazać panu kapitanowi, ale nie był ciekawy. Widać było, że chętnie by nas się pozbył. Były to czasy, gdy z wojskiem milicja nie zadzierała. Nigdy nie wiadomo, kto jest kto.

            W końcu podjął decyzję. Panowie uznajmy, że was tu nie było. Bierzcie ten swój samochód i telewizor i znikajcie. Wiadomość, że nie mamy benzyny kompletnie go dobiła, a uwaga Jurka, że kanister ma, a tu na Pradze na pewno łatwiej postarać o benzynę, tym bardziej. Kto jak kto, ale on z pewnością wiedział o pokątnym handlu benzyną przez kierowców samochodów państwowych. Bez słowa wezwał dyżurnego i dał mu dwie dyspozycje.

            – Po pierwsze, weźmiecie wasz motocykl i na stacji benzynowej kupicie dla panów oficerów kanister benzyny.

            – Po drugie, odholujecie ich samochód do ulicy Lazurowej na Bemowie. Przecież dowolny patrol po drodze może ich zatrzymać i przywieźć mi tu z powrotem – dodał w formie uzasadnienia drugiej decyzji.

            Decyzje pana kapitana realizowane były sprawnie. Wkrótce przywieziony kanister benzyny wylądował w baku Kadeta, my pożegnani skinieniem ręki pana kapitana z ulgą usiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na most Śląsko – Dąbrowski w kierunku domu. Za nami podążał na motocyklu dyżurny milicjant, na wszelki wypadek, by nikt nas nie wrócił z drogi. Kadet jednak coś źle pracował. Silnik trochę przerywał i musieliśmy jechać dość szybko. Kawalkada jaką tworzyliśmy wyglądała dość dziwnie. Na moście w mijanym tramwaju chyba uznano, że ściga nas milicja. W każdym razie dopingowano nas do szybszej jazdy, pokazując na podążającą za nami asystę. Tak dojechaliśmy do skrzyżowania Połczyńskiej z Szelągowską, gdzie sygnałem pożegnał nas towarzyszący nam dyżurny milicjant i odjechał. Pod wieczór (jak ten czas szybko płynie) byliśmy w domu – my to znaczy ja i telewizor Wisła. 

            Kiedyś, gdy chciałem opowiedzieć te zdarzenia, patrzono na mnie z niedowierzeniem. Teraz, gdy czytam to co napisałem, też wydaje mi się to mało prawdopodobne. A jednak to prawda, święta prawda. To musi być prawda. Czy ja wyglądam na to, aby wymyśleć tyle kompletnie nieprawdopodobnie wyglądających zdarzeń?