| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Hrabia

Bezpośrednio po skończeniu studiów zostałem skierowany do pracy w Wojskowej Akademii Technicznej. Kazano mi się zgłosić do Katedry Radiotechniki kierowanej przez podpułkownika Kapranowa. Znałem go. Wykładał nam podstawy radiotechniki, a przy okazji pozwalał na szlifowanie języka rosyjskiego; po polsku mówił na tyle źle, że woleliśmy by nie starał się używać tego języka. Na początek i jak się później okazało na krótko trafiłem do pracowni nadajników radiowych. Wkrótce bowiem szef katedry zakomunikował mi, że przechodzę do pracowni miernictwa radiotechnicznego, a za rok rozpocznę wykłady z tego przedmiotu. Zastrzeżeń nie zdążyłem zgłosić. Mój przełożony wygłosił znaną sentencję „naczalstwo znajet czto dziełajet” i grzecznie odprawił.

Krótki pobyt w pracowni nadajników zaowocował znajomością z jej kierownikiem – niezwykle oryginalną postacią, którą zapamiętałem na całe życie. 

Kapitan Jerzy F. pochodził z Poznania i nazywany był przez przyjaciół hrabią. Nie wystarczało powiedzieć tak normalnie – hrabia. Do dobrego tonu należało tytuł łączyć z nazwiskiem w odpowiedniej kolejności: Jerzy hrabia F. Znane były powszechnie powiedzonka Jurka, którym co niektórzy nawet starali się nadawać kontekst polityczny. Mawiał na przykład, że „Europa zaczyna się za Koninem” albo „jak dżentelmena stać na samochód to stać go także na benzynę”. Ostatnie powiedzenie miało ścisły związek z bohaterem tego opowiadania, gdyż  Jurek był jedynym w owym czasie posiadaczem prywatnego samochodu. Był to Opel – Kadet, którego rok produkcji był tajemnicą ściśle przez jego posiadacza strzeżoną. Przy znanym wówczas braku części zamiennych na rynku utrzymanie tego wehikułu w ruchu było dużym wyczynem. Jurek ten trud podejmował, wykazywał przy tym wyjątkowe samozaparcie i poświęcenie. Był o kilka lat starszy od nas, już żonaty i miał dwóch synów. W Warszawie mieszkał jednak bez rodziny. Żona opuściła go, jak sam opowiadał, przez samochód. Rzeczywiście spędzał w nim, a raczej pod nim, cały wolny czas, pachniał benzyną, miał niedomyte paznokcie i poplamiony mundur. Mawiał, że kobiety nie lubią samochodów, a ich posiadaczy nie rozumieją. Była to niewątpliwie swoista filozofia naszego hrabiego.

O samochodzie Jerzego F. krążyły niebywałe opowieści. Jeżeli spytacie kogokolwiek z pracowników WAT mego pokolenia o jedyny prywatny samochód w WAT w latach pięćdziesiątych na pewno usłyszycie arcyciekawą historię o hrabim i jego Kadecie. Jurek był bowiem człowiekiem bardzo uczynnym i chętnie pomagał kolegom, którzy mieli potrzeby transportowe lub inne wymagające użycia samochodu. Ja również wkrótce do niuch dołączyłem bowiem ożeniłem się i jak to w takich razach bywa urodził się nam syn. 

Składając gratulacje Jurek złożył mi propozycję nie do odrzucenia:

Oczywiście możesz liczyć na przywiezienie żony i następcy tronu do domu. Po co ma się kolegów, a o samochód nie martw się jest w tej chwili w wyjątkowo dobrym stanie – dodał widząc moją niepewną minę. 

Prawdę mówiąc, propozycja Jurka była mi na rękę. W tym czasie znalezienie taksówki i to na dłuższy czas nie było łatwe, a na przydział samochodu służbowego tak młody pracownik jak ja nie mógł nawet marzyć. 

Feralnego dnia (był koniec października) pogoda była fatalna. Padał deszcz, wiał przenikliwy wiatr. O godzinie dwunastej punktualnie zgłosiłem się w szpitalu dumny i ciekawy nowego członka rodziny. Jurek czekał w samochodzie ogrzanym i zatankowanym. Mimo protestów (wiadomo „jak dżentelmena…..itd.”) dał się ubłagać i wlał do baku zawartość zakupionego przeze mnie dwudziestolitrowego kanistra benzyny.

Zapakowałem żonę na tylne siedzenie, podałem jej opatulone zawiniątko, sam usiadłem na przednim fotelu i normalnie tej opowieści nie powinno być. W tak zwykły sposób jednak podróże samochodem mojego kolegi przeważnie się nie kończyły. Ta również. Bez przeszkód przejechaliśmy od Koszykowej do Żelaznej. Wtedy to bez widocznej przyczyny opadła szyba w prawych drzwiach. To dobrze, że w prawych. Gdyby opadła od strony kierowcy nie mógłbym zdjętym płaszczem zasłonić powstałego otworu i pewnie mój pierworodny gotów by się był przeziębić. W okolicy ulicy Młynarskiej otworzyły się drzwi i nie dały już zamknąć. Szczęśliwie były to te same drzwi w których opadła szyba. Jedną ręką trzymywałem za klamkę, drugą zasłaniałem płaszczem dziurę powstałą po opadłej szybie. W samochodzie zrobiło się chłodno, kątem oka zauważyłem, że żona zaczyna zdejmować płaszcz by dodatkowo okryć nasz skarb.

Na Połczyńskiej w okolicy skrętu w Lazurową samochód stanął. Po prostu skończyła się benzyna. Dziś byłaby to tragedia. Wtedy w Warszawie było niewiele stacji benzynowych i to otwartych do godziny siedemnastej lub osiemnastej. Każdy starał się mieć z sobą kanister z benzyną i kierowcy chętnie sobie pomagali. Taksówkarz wspomógł nas benzyną, dodatkowo popychając dopomógł w zapaleniu naszej limuzyny i życzył szczęśliwej drogi. Myślę, że to dzięki tym życzeniom w dalszej podróży nie odpadły nam koła ani nie wypadł silnik. Dojechaliśmy szczęśliwie do naszego pokoju z używalnością jednej piątej (1/5) kuchni. Odwróciliśmy nasz mały stolik kuchenny do góry nogami, ułożyliśmy tam bezpiecznie nasze maleństwo i zaczęliśmy normalne rodzinne życie.Następnego dnia Jurek stwierdził, że mieliśmy trochę pecha, ale tak naprawdę to nic złego się nie stało. Rzeczywiście.