Jerzy Dykowski
Urodziłem się w 1946 r. w Biłgoraju (Lubelskie), gdzie moi rodzice spotkali się przypadkowo w czasie okupacji – ojciec, Jan Dykowski, uciekający przed Niemcami z rodzinnego Grodzenia – matka, Cyryla Murawska, wysiedlona z rodziną z Rawicza (Poznańskie). Po wojnie wraz z rodzicami i młodszą siostrą przenosiliśmy się kolejno: do Krasnegostawu, Chełma i Lublina, gdzie ukończyłem szkołę podstawową oraz Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych. Po maturze odbyłem zasadniczą służbę wojskową (1965-1967). Przez kilka lat pracowałem w wielu przedsiębiorstwach, wykonując dekoracje wystaw, plansze reklamowe, oprawy plastyczne różnych imprez, wnętrza sklepów itp.
W 1971 r. rozpocząłem studia na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej, które ukończyłem w 1976 r. Rok wcześniej odbyłem przyjemny wakacyjny staż w biurze projektów we Francji (Les Sables d’Olonne nad Oceanem Atlantyckim). Po studiach pracowałem w lubelskim Biurze Projektowania i Usług Inwestycyjnych ”Inwestprojekt”, projektując głównie tzw. 'mieszkaniówkę’ – w tym: duże osiedla mieszkaniowe z towarzyszącymi usługami, mniejsze zespoły mieszkaniowe, pojedyncze budynki mieszkalne i różne obiekty usługowe. Tu poznałem żonę Izabellę, która również jest architektem. W 1997 rozpoczęliśmy własną działalność gospodarczą, nadal projektując głównie budynki mieszkalne. Obecnie jesteśmy emerytami. Mamy córkę Izę, syna Wojtka i wnuka Paddy’ego. Na naszej stronie internetowej: architekt-dykowski.pl można zobaczyć niektóre nasze projekty.
List Jerzego Dykowskiego do Zdzisława Jankiewicza
Szanowny Panie Profesorze,
moja rodzina pochodzi z Grodzenia. Przeglądając Internet w poszukiwaniu materiałów o Grodzeniu, natknąłem się na Pana blog o interesujących mnie wydarzeniach. Chcę uzupełnić te ciekawe informacje nieco obszernym komentarzem z życia mojego ojca i jego rodziny, załączając jednocześnie posiadane zdjęcia.
Mój ojciec, Jan Dykowski, urodził się w Grodzeniu w 1909 r. jako syn Józefa (1869-1918) oraz Marianny z Markowskich (1889-1938), drugiej żony Józefa. Józef Dykowski zmarł w 1918 r. na słynną „hiszpankę” pozostawiając żonę, cztery córki i dwóch synów (mojego ojca Jana -9I. i jego brata Benedykta -1r.). Nie wiem właściwie z czego żyli. Zdaje się, że moja babcia wydzierżawiła komuś pole a sama zajmowała się krawiectwem. Mój ojciec uczył się w domu sam, a tylko ostatnie 2 klasy zaliczył w szkole powszechnej. Widać uczył się dobrze, bo na początku lat 20-tych, po zdaniu egzaminu od razu do 2 klasy, rozpoczął naukę w gimnazjum w Toruniu. Jednak przed maturą, ze względów finansowych, musiał przerwać naukę (maturę zrobił później jako ekstern).
Przypuszczalnie pod koniec lat 20-tych rozpoczął pracę w Urzędzie Gminy w Kikole. Latem, po pracy, szedł nad jezioro, gdzie miał kajak i spotykał się z przyjaciółmi.
W latach 30-tych studiował na Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie kierunek administracyjno-finansowy. Mimo zainteresowań technicznych nie miał możliwości studiowania na wymarzonej politechnice, musiał pomagać matce i rodzeństwu. Jako pracownik Urzędu Gminy w Kikole, zakładał spółdzielnie mleczarskie na wzór korporacji brytyjskich. Współpracując z miejscowym dziedzicem, panem Nałęczem, przeprowadził elektryfikację okolicy. Organizował różne imprezy, np. pokazy lotnicze z zaprzyjaźnionym pilotem (kto chciał mógł „się przelecieć” samolotem). Gdy, podczas jakiejś zabawy, pijany policjant zaczął strzelać z pistoletu, rozbroił go, za co miał sprawę w sądzie i wtedy do sądu przyjechał cały autobus świadków zeznających w jego obronie.
Jego działalność „docenili” Niemcy, po wybuchu wojny umieszczając go na liście Polaków przeznaczonych do likwidacji. Świadom tego, ojciec ukrywał się. Kiedyś, gdy wyszedł z kryjówki i przebywał w domu, wpadła dziewczynka z sąsiedztwa z ostrzeżeniem, że szukają go Niemcy. Ojciec zdążył tylko dobiec do studni i spuścić się w głąb na rozstawionych rękach i nogach. Na szczęście Niemcy przeszukali całe domostwo nie zaglądając do studni. Zdarzyło się jednak, że zrobił mu się na palcu tzw. zastrzał, co groziło zakażeniem i wymagało interwencji chirurgicznej. Więc poszedł ojciec do Lipna do lekarza. Przechodząc przez rynek, zobaczył szkolnego kolegę Niemca i nie wiedział jak się on zachowa. Dlatego, po wykonanym zabiegu, chciał wyskoczyć przez okno z drugiej strony budynku. Jednak, nie chcąc narażać lekarza, zdecydował się wyjść na rynek, gdzie jego „kolega” już czekał z żołnierzem celującym doń z karabinu. Na ucieczkę nie było szans. Wieziony do więzienia, zdołał zrzucić opatrunek, aby nie zwrócić uwagi Niemców na swoje słabe miejsce. Gdy podczas bicia w więzieniu, bezwiednie zasłaniał głowę ręką, uderzony w palec, mdlał, wówczas polewano go wodą i bito dalej. Nie wiem jak długo był w tym więzieniu. Gdy pewnego razu wezwano go, jak sądził, na kolejne „badanie”, komendant więzienia bawiąc się pistoletem, powiedział mu, że zostanie rozstrzelany, po chwili, że pojedzie do obozu koncentracyjnego, a wreszcie, że jest zwolniony. Gdy ojciec wyszedł za bramę, nieco dalej, czekał na niego znajomy Niemiec, u którego ojciec przez jakiś czas mieszkał w Kikole przed wojną. Niemiec ów, po wybuchu wojny przywdział mundur wysokiego funkcjonariusza SD czy SA. Niemiec ów powiedział: załatwiłem, że pana wypuścili, ale aresztują pana ponownie i wtedy ja już nie pomogę. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak było. Wówczas ojciec przez zieloną granicę przedostał się do Warszawy i następnie pojechał do brata do Lwowa, gdzie mógł się podleczyć po więziennych przejściach. Jego młodszy brat, Benedykt, skończył przed wojną we Lwowie szkołę ogrodniczą i przez całą okupację miał w tej szkole stosunkowo bezpieczną pracę. Ostatecznie mój ojciec „zaszył się” w Biłgoraju na Lubelszczyźnie, znajdując pracę w Spółdzielni Rolniczo-Handlowej. Jednak to zaszycie było dość złudne, ponieważ ta część Generalnej Guberni była wyjątkowo dotkliwie represjonowana przez Niemców, którzy osiedlali tam swoich tzw. kolonistów, wyrzucając Polaków, a polskie dzieci wywozili dla zniemczenia do Niemiec. Terrorowi niemieckiemu przeciwstawia się liczna i prężna w tym regionie Armia Krajowa, do której ojciec należy (w 1944r., gdy zbliża się front, jest z ramienia AK komendantem wojskowym miasta). Po „wyzwoleniu” zostaje pierwszym dyrektorem Spółdzielni, którą praktycznie kierował (obok zarządcy niemieckiego) w czasie okupacji. Następnie jest prezesem PZGS „S Ch” w Krasnymstawie, dyrektorem Wojewódzkich Zakładów Remontowo-Montażowych w Chełmie i dyrektorem Zakładów Mechanicznych w Lublinie, gdzie umiera po długiej i ciężkiej chorobie, do której przyczyniły się przeżycia okupacyjne.
Odpowiedź Zdzisława Jankiewicza
Szanowny Panie Jerzy,
bardzo mi przykro, ale wspomnienia nasze (mojego brata Jana Wasilewskiego i moje), dotyczą okresu wojny i pierwszych lat powojennych. Pewno, dlatego Pana rodzice nie zostali w nich wymienieni. Po prostu nie byli nam znani. Teraz także nie jestem w stanie zlokalizować położenia domu Pana rodziców pokazanego na fotografii 30 z przysłanego mi zbioru zdjęć. Są one (zdjęcia) jednak na tyle autentyczne i interesujące, że nieco odstępując od przyjętej zasady składu zakładki GOŚCINNA, zaproponowałem umieszczenia w niej Pana wspomnień w tym załączenie tego zbioru fotografii.
Zdjęcia w większości pochodzą z lat 30. ubiegłego wieku. To już upłynęło 90 lat. Niewątpliwie mają więc wartość historyczną w szczególności dla pobliskiej Grodzenia osady Kikół, gdzie większość z nich została wykonana. To jeden z powodów, dla których chciałem je upublicznić, a być może nawet zachować. Mogą one posłużyć do skonfrontowania międzywojennego Kikoła z obecnym. Mam też nadzieję, że przedstawieni na nich ludzie mogą zostać rozpoznani jako antenaci współcześnie żyjących tam mieszkańców.
Jedna fotografia niewątpliwie dotyczy Grodzenia. To zdjęcie 10 zbioru przedstawiające odpust w „Grodzeńskim kościółku”.
Jak zwykle uczestniczyła w nim znaczna liczba wiernych, a nawet, ku uciesze dzieci, były stragany z pamiątkami i smakołykami. Porównując obecny wygląd kościółka (jest w zakładce „Skąd nasz ród” na blogu) z pokazanym na zdjęciu musielibyśmy wziąć pod uwagę przeprowadzone dwa dość zasadnicze jego remonty na początku wojny i niedawny, w czasie których zmieniony został dach, elewacja i pewno jeszcze jakieś inne detale. Pozostałe zdjęcia pochodzą z Kikoła. Na uwagę zasługuje pokazana na fot. 45 panorama Kikoła widziana z tafli kikolskiego jeziora. Po prawej stronie góruje nad kiedyś miastem, a dziś osadą Kikół kościół Św. Wojciecha zbudowany przez wojewodę Płockiego hr. Zboińskiego. Nad samym jeziorem biegnie droga z Lipna, (Sierpca, Warszawy) do Torunia (dzisiejsza szosa krajowa nr 10). Za to zabudowa po prawej stronie szosy, jak sądzę, pochodzi z okresu międzywojennego i da się już porównać z obecnie istniejącą.
Właściciel i pewno wykonawca tych zdjęć Jan Dykowski pracował w urzędzie gminnym w Kikole. W jego zbiorach zdjęć znajdują się trzy fotografie dokumentujące ten fakt. To fot.14 przedstawiająca budynek urzędu gminy oraz 60 i 53 przedstawiające pracowników tego urzędu. Poniżej prezentuję te fotografie.
O ile pamiętam budynek urzędu gminy zmienił się niewiele, a wśród pracowników tego urzędu proszę szukać swoich lub znajomych rodziców lub dziadków.
Są dwie sprawy, które pozytywnie zaskoczyły mnie w starym, międzywojennym Kikole. Istniała w nim organizacja wojskowa „Strzelec” do którego należała liczna grupa członków. Mieli umundurowanie, swoją światlicę i prowadzili szkolenia między innymi strzeleckie. Nad jeziorem nieopodal szosy do Torunia wybudowana była strzelnica, której pozostałości pamiętam z czasów wojny. Pozwalam sobie dokumentować te fakty, załączając stosowne zdjęcia (8, 15 i 16) .
W międzywojennym Kikole istniała orkiestra (pewno przy ochotniczej straży pożarnej fot. 59) i drużyna piłki koszykowej (fot.35, 36, 37). To zaiste godne odnotowania.
Zachęcam wszystkich, a szczedgólnie mieszkańców Kikoła do zapoznania się ze zdjęciami p. Jana Dykowskiego z międzywojennego Kikoła, a p. Jerzemu Dykowskiemu dziękuję za ich udostępnienie.