| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Witek

To dziwne, że studenci dobrze zapamiętują profesorów dziwaków, mających takie dziwaczne, niezwykłe przywary. Może oni o tym wiedzą i takie dziwne zachowania są celowe. Mają służyć temu, by właśnie ich zapamiętać. Choć to co mówię jest przewrotne, może być prawdą. W stosunku do Witka, a właściwie Profesora Witolda Pogorzelskiego trudno o takie podejrzenie. Jego przywary wydawały się, przynajmniej mnie, naturalne. Było ich wiele. Witek – ta „ksywa” była naturalna i do niego przylgnęła nie tylko w WAT, owych przywar sam na swoich wykładach dostarczał nam wiele. Nawet bardzo dużo. Niestety dużo czasu upłynęło od momentu, gdy jego wykładów słuchałem i wielu po prostu nie pamiętam. Mawiał na przykład, że matematyka jest jak muzyka i zdolności do matematyki jak do muzyki traktować należy jako wyjątkowy dar niebios. Innym razem pocieszał nas, że jako dziecko był do matematyki wyjątkowo tępy, dopiero później nie wiadomo skąd przyszła do niego ta miłość. Mamy być w takim razie dobrej myśli. Na nas może też jeszcze przyjść. 

Do niego należało powiedzenie:

            – Proszę panów, z zerem i z nieskończonością proszę się nie spoufalać.

Po latach też jestem tego zdania. To wyjątkowo trafne spostrzeżenie. 

            Profesor miał wygląd dostojny. Dość potężna postać, ubrany przeważnie, jak pamiętam, w samodziałową marynarkę, w chłodne dni na to zakładał serdak beż rękawów. Bywało, że pod ręką przechadzał się po korytarzu sztabu WAT z Komendantem generałem Leoszenią. Pewno znał rosyjski, bo po polsku ze względu na znajomość polskiego przez komendanta raczej nie rozmawiali.

            Wykłady prowadził w największej naszej sali wykładowej spełniającej rolę auli. Taka sala była w budynku spełniającym w początkowym okresie rolę sztabu. Prawdziwej auli wtedy nie mieliśmy. Dopiero później wybudowany został prawdziwy sztab, a w nim aula przydzielona katedrze fizyki. 

Sala, którą wspominam była rzeczywiście dość duża i w niej prowadzone były wykłady w tzw. potokach, łącznie dla wielu grup studenckich np. z matematyki, fizyki. Na sali były zwykłe stoły i krzesła dla słuchających. Wyposażenie dla wykładowcy było bardziej bogate. Jego stół o dużych wymiarach znajdował się na ok. 30-to centymetrowym podwyższeniu, podeście. Najważniejszym jednak wyposażeniem tego miejsca była tablica. Nie wiem komu WAT zawdzięczał wykonanie tablic, ale należała mu się za to duża nagroda. Wykonane były one ze zmatowionych tafli szklanych, których drugie strony pokryte zostały czarną farbą. Tablice były dwóch rozmiarów: mniejsze i dwa razy większe (szersze). W sali, którą wspominam wisiały aż dwie te większe tablice. Dawały wykładowcy komfort, jeżeli chodzi o miejsce. Można było zapisywać informacje do późniejszego wykorzystania itp. Kredą pisało się na nich świetnie. Był duży kontrast i z daleka dobrze widoczne litery i cyfry. Rozpisuję się na temat tych tablic, bo sam byłem nimi zauroczony. Już jako pracownik WAT wynalazłem gdzieś taką mniejszą tablicę i zawiesiłem w swoim gabinecie. Służyła mi do lat 90-tych. Zginęła dopiero, gdy przestałem być komendantem IOE. Powracając do profesora Pogorzelskiego, naszego Witka, muszę przyznać, że naszymi tablicami był też zauroczony. Prawie na każdym wykładzie coś dobrego o nich powiedział. Na PW (Politechnice) takich nie mieli. Nie tylko on. Inni profesorowie, że wspomnę tu np. prof. Zdzisława Pawłowskiego, wykonywali na nich cudowne, artystyczne rysunki. Nasz Witek, profesor od Analizy Matematycznej, był pierwszy, który walory tablic zauważył i docenił. Niepokoił go jednak ów podest. Tablice były rozległe i ich krawędzie niebezpiecznie zbliżały się do krawędzi podestu. Witek to zauważy i na końcach podestu stawiał krzesła. Teraz uważam to za normalne. Wtedy ta ostrożność wydawała nam się nieco śmieszna.

Przy okazji wspomniałem jeszcze jedną pomoc do jego przedmiotu. Profesor Pogorzelski napisał podręcznik. Była to dwutomowa Analiza Matematyczna, którą nabyłem i pewno gdzieś ją jeszcze mam, bo książek podobnie jak chleba w życiu nie wyrzuciłem.

            Prawdziwie charakter Witka poznawało się na egzaminie. Egzamin prowadził też w oryginalny sposób. Przyjmował studentów nie indywidualnie, a grupkami. Nie wiem jak to się stało, ale byłem świadkiem (nie czynnym uczestnikiem) prawie wszystkich egzaminowanych w naszej grupie. Posłuszny nakazowi społecznemu, by nie psuć średniej, na egzaminie pojawiałem w ostatniej kolejności. Wiedzieliśmy z politechnicznego przekazu, że profesor ma czasem niechlubny zwyczaj wyrzucania przez okno indeksu studenta uznanego w danej chwili za wyjątkowo mało rozgarniętego. W naszej grupie przydarzyło się to Stasiowi Białowąsowi. Witek po którejś odpowiedzi Stasia uznał, że powinien się on „przewietrzyć”. Wziął do ręki jego indeks i zawahał się. Nasze indeksy w odróżnieniu do politechnicznych były większe, czerwone, a na środku znajdował się biały orzeł. Widocznie uznał, że tego indeksu wyrzucał przez okno nie wypada. Stasiowi niewiele to pomogło. Dowiedział się, że powinien sobie zmoczyć głowę zimną wodą, to może go to do myślenia pobudzi. Stasio rzeczywiście po chwili zjawił się z ociekającymi wodą włosami, pewno po drodze nieco bogatszy w wiedzę, ba dalsza rozmowa z Witkiem była nieco przyjemniejsza. 

– No widzi pan – pomogło. Witek wyraźnie uznał trafność swej metody.

Słuchając egzaminowania moich kolegów stwierdziłem, że niektóre pytania naszego mistrza powtarzają się. Szczególnie jedno padało chyba kilka razy. Złożone funkcje okresowe można przedstawić w postaci Szeregu Fouriera tj. sumy przebiegów harmonicznych. Istniała także Całka Fouriera i powtarzające się pytanie Witka dotyczyło przykładów w przyrodzie, gdzie ten rozkład należało zastosować. Odpowiedzią była tęcza i ewentualnie odbicie światła od plam oleju na mokrym podłożu. Proszę sobie wyobrazić, że gdy zgłosiłem się do egzaminu dostałem właśnie to pytanie. Wyrecytowałem odpowiedź prawie zgodnie nie tylko z sensem, ale także jego słowami. Usłyszałem:

            O widzę, że mam do czynienia z myślącym człowiekiem. 

Był to zaczątek do otrzymania nie tylko pozytywnej, ale może nawet lepszej oceny, chociaż u Witka wcale o taką nie było łatwo. Udało mi się. Coś tam jeszcze musiałem dodać do tego twórczego stwierdzenia i bogatszy o więcej niż pozytywny wpis w indeksie wywędrowałem z egzaminu. Czy faktycznie zapominał, że wcześniej już zadawał takie samo pytanie? Raczej tak. To normalne. Wiadomo, że profesor zadaje pewne pytania wielokrotnie. Zadaje ich tak wiele i tak licznej grupie studentów. Raczej nie zauważał, nie przypuszczał, że mogą być tacy, którzy w kącie przysłuchują się egzaminom i ten zwyczaj, a raczej owe pytania szczególne zachowują w pamięci. W końcu coś jeszcze z przedmiotu wynoszą, a o to przecież chodzi.

            Witka wspominam ciepło. Nie tylko ja. Lubiliśmy jego arystokratyczne maniery. Tak zupełnie być nieprzygotowanym z jego przedmiotu nie wypadało. Należało coś umieć. Na dodatek mieliśmy jego Analizę Matematyczną, gdy na wykładzie myślało się o niedzielnej przepustce lub tzw. „niebieskich migdałach”.