Smak wojska
Opatrzyłem tę część moich wspomnień tytułem „Smak wojska”. Trochę to dziwne. W tym czasie byłem już po studiach w WAT, miałem stopień oficerski i to wysoki – byłem kapitanem. Prawdziwego wojska rzeczywiście dotąd chyba nie widziałem. Prosto po maturze trafiłem do WAT-u, tam przeszedłem przeszkolenie unitarne (tzw. kurs rekrucki), a reszta to studia. Chodziliśmy co prawda w mundurach, na wojsko mogliśmy narzekać (gimnastyka poranna, czasem porządkowanie terenu, gdzie mieszkaliśmy, sadziliśmy las itp.), ale nie była to jednostka wojskowa. Zapomniałem wspomnieć, że po pierwszym roku studiów jeszcze mieliśmy praktykę wojskową. Na miesiąc (był to chyba lipiec) wywieziono nas na poligon k/Zegrza, gdzie zgrupowany był 5. pułk łączności (Okręgu Warszawskiego). Tam rozdzieleni zostaliśmy do poszczególnych kompanii i plutonów, byśmy dublowali ich dowódców, czyli wprawiali się w dowodzeniu tymi pododdziałami. Tego też nie można nazwać „smakowaniem wojska”. Miałem tam co prawda pewną przygodę wartą odnotowania w „OKRUCHACH” – może to zrobię. Prawdziwego wojska jednak tam też nie zaznaliśmy.
Po skończeniu studiów absolwenci skierowani do pracy w WAT mieli odbyć dodatkową, tym razem nieco dłuższą (półroczną) praktykę w jednostkach. Padło na pułk łączności Okręgu Śląskiego we Wrocławiu. Przyzwyczajony już byłem do widoku miasta będącego gruzowiskiem. Była nim przecież Warszawa, ale w czasie, gdy studiowałem miasto było pośpiesznie odbudowywane. Dziwne, ale pamiętam raczej te odbudowywane zakątki Warszawy: Mariensztat, Trasę W-Z, Stare Miasto., potem budowę Pałacu Kultury. Zniszczone fragmenty miasta (np. całą część zachodnia byłego getta, która wyglądała strasznie) traktowałem jako coś przejściowego.
Wrocław zrobił na mnie porażające wrażenie. Całe centrum i okolice Mostu Grunwaldzkiego to jedno morze ruin. Parę domów stało w okolicy Dworca Głównego i miejscu lokalizacji pułku. Niewiele czasu spędziliśmy we Wrocławiu. Pułk wyjeżdżał na ćwiczenia w teren, a my (trafiliśmy tam we dwóch ze Zbyszkiem Denysem) razem z nim. Poznaliśmy jednak nieco koloryt miasta. Zgodnie z zaleceniem należało w zasadzie nie rozstawać się z bronią, wieczorami nie oddalać się zbytnio miejsca zamieszkania, jeżeli to możliwe, chodzić w towarzystwie kolegów. W sąsiedztwie koszar pułku znajdowały się koszary „zaprzyjaźnionej armii”. W dzień żołnierze wzajemnie odwiedzali kantyny sąsiadów, lecz w nocy ciągle miały miejsce „wypadki nadzwyczajne”, którymi później zajmowali się oficerowie polityczni, a czasem trzeba było dokonywać spisywania ze stanu zmarnowaną amunicję.
Miesiące letnie pułk spędzał (szkolił się) na poligonie. Poligon pułku rozlokowany był w lasach koło wsi Wisznia Mała, blisko (3 km) stacji kolei wąskotorowej Ligota Piękna. To dzięki pięknemu brzmieniu tych nazw zachowały się one w mojej pamięci. Tam również spędziliśmy ze Zbyszkiem jakiś czas. Stosunki, jakie panowały wśród kadry, były dość skomplikowane. Okazało się, że szef sztabu pułku jest zamiłowanym brydżystą, a my, jako znający arkana gry, zostaliśmy obydwaj ze Zbyszkiem zaproszeni na partyjkę. W ten sposób zapisaliśmy się do zwolenników szefa sztabu, z czego początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy. W kontrze do szefa sztabu istniała koteria dowódcy pułku i jego zastępcy ds. politycznych. Taki miejscowy folklor. Jeżeli chodzi o szefa sztabu, to było to zwaliste chłopisko o niespożytej energii i siłach. Brydżową zabawę kończyliśmy w blisko rannych godzinach przy flaszeczce piwa, co po paru dniach zwaliło mnie z nóg, a jego nie. Rano dzień jak co dzień – zbiórka stanu osobowego, odprawa i trzeba przynajmniej udawać, że coś się robi. Nie do wytrzymania. Jak na nałogowca przystało, nasz pryncypał nie odpuścił. Zwolnił nas z porannych odpraw, byśmy swoje odespali, a seanse brydżowe trwały nadal. W takiej organizacji jak jednostka wojskowa nic się nie ukryje. Inwigilację prowadzi wielu. Nic więc dziwnego, że wkrótce chyba politruk ostrzegł nas, że możemy mieć kłopoty z uzyskaniem pozytywnych opinii z wykonywania praktyki w jednostce wojskowej. Nas może to nieco przestraszyło, ale nie naszego szefa sztabu. „Ja wam wyznaczam zadania i ja będę z nich was rozliczał” zawyrokował. Wkrótce wyjechaliśmy na ćwiczenia terenowe (kiedyś trzeba ćwiczyć, że jest wojna i nacierać), a następnie skrócono nam praktykę i zagrożenie z układu personalnego minęło.
Z mojego opisu wynika dość jednostronny obraz mojej praktyki. Można z niego wnioskować, że głównie graliśmy w karty (brydża) i spaliśmy. Byłby to obraz spaczony. W międzyczasie „zamazałem” dobrych kilkanaście arkuszy map naniesionymi węzłami łączności i wykonałem szereg innych dokumentów świadczących o zdobywaniu umiejętności bycia oficerem sztabowym. Nie sądzę, by opis tych zajęć był ciekawy. Chyba tylko to, że biegłość, jaką w tej sprawie wykazywałem, odbiegała od tej, którą winien cechować się oficer w stopniu kapitana. Dawali mi to chyba odczuć równi stopniem, ale znacznie starsi stażem oficerowie. W duchu przyznawałem im rację i w inny sposób starałem się ich zjednywać.
Ćwiczenia w terenie przyniosły inne doświadczenia. Sprzęt łączności, jakim dysponowaliśmy (nie wiem czy w innych pułkach łączności było podobnie), ulegał częstym awariom. Była tam część aparatury dość stara, zamontowana na samochodach ciężarowych. Przewożona była na stosunkowo duże odległości, w tym po polnych i leśnych drogach. Narażona była także na skrajne zmiany warunków atmosferycznych (temperatura, wilgotność). Wszystko to sprzyja różnorodnym awariom i nic dziwnego, że często się zdarzały. Awarie to trudny test dla początkującego inżyniera wojskowego. Wszyscy od niego oczekują, by był przygotowany praktycznie do zadań oczekujących go w jednostkach wojskowych. Wielokrotnie słyszałem później od wyższych dowódców, że nie chcą w wojsku „naukowców”, a ludzi znających się na sprzęcie. Zderzyłem się z tym problemem. Nie sposób, moim zdaniem, znać się na sprzęcie tak, by natychmiast np. zdiagnozować uszkodzenie, nie mówiąc o jego usunięciu. Każdy sprzęt ma takie typowe usterki. Poznasz je, pracując na nim odpowiednio długo. Na dodatek sprzęt zmienia się szybciej niż ludzie (na szczęście) i do tego nowego sprzętu nikt już cię nie jest w stanie na studiach przygotować. Każde studia powinny dawać podstawy fizyczne działania urządzeń, stosowanych aktualnie, ale również tych, które pojawić mogą się w przyszłości. Reszta to sprawa naszej pomysłowości, skojarzeń i prawidłowego odczytywania objawów. Jak to było w moim przypadku? Może dla przykładu przytoczę jedno zdarzenie.
Woła mnie dowódca kompanii i mówi: „Dostałem wiadomość, że RAF-ka (nazwa jednego z typów radiostacji – nadajnika) nie działa, zobaczcie kapitanie, co tam się stało. Zawiezie was mój kierowca”. Na miejscu dowiaduję się, że „reostat” zaczął się palić, dlatego załoga wyłączyła nadajnik. Usiadłem, mimo ciasnoty był tam mały stolik i stołki dla załogi. Problem w tym, że nie miałem pojęcia, co to jest „reostat”. Słyszę: „pokazać, jak się pali”. Odparłem, że nie trzeba, wierzę im na słowo, ale proszę o wyjęcie panelu z „reostatem”. Oglądam; na płycie czołowej znajduje się pokrętło, a ponad nim napis w języku rosyjskim „reostat”. Wewnątrz reostat okazał się dużym potencjometrem drutowym. Był jeszcze ciepły i pachniał. Rzeczywiście musiał zdrowo się nagrzać. Pewnie będę musiał poszukać na schematach radiostacji, dlaczego i kiedy ten potencjometr może się tak nagrzewać. Kątem oka widzę, że do radiostacji podjeżdża na rowerze sierżant i słyszę, jak pyta obsługę, dlaczego nie pracują. Na wiadomość o „reostacie” oznajmił: „wymieńcie bezpiecznik ośmio-amperowy, to przestanie się palić” i odjechał. Kazałem sprawdzić i wymienić wspomniany bezpiecznik, by stwierdzić, że rzeczywiście reostat już się nie pali. Obiecałem sobie, że sprawdzę i dojdę, dlaczego przy przepalonym bezpieczniku tak silnie nagrzewa się ten potencjometr. Ale jakoś wtedy nie było czasu, a potem okazji. Później nie było już takiej potrzeby. Do dzisiejszego dnia nie wiem, dlaczego trzeba wymienić bezpiecznik, gdy „reostat” w radiostacji RAF się pali.
Nie wydaje mi się, by jakakolwiek uczelnia mogła tak przygotować absolwenta, by radził sobie z problemami typu „reostat” i konkurował z zawodowym sierżantem pracującym w pułku kilka czy kilkanaście lat i spotykającym się na co dzień z tego typu usterkami.
Na jednym z etapów pułk miał wizytować Szef Wojsk Łączności (sławny na całą armię gen. Malinowski). Strach ogarnął wszystkich, nawet mnie, bo raz w życiu miałem już wątpliwą przyjemność z nim się spotkać. (W OKRUCHACH zamierzam zamieścić opowieść: „Spotkania z generałem Malinowskim” – polecam).
Ze sztabu wprost od dowódcy pułku dostałem osobiste polecenie sprawdzenia przygotowania węzła łączności do wizyty. Objechałem punkty węzła łączności, zapoznałem się, sprawdziłem. Wydawało mi się, że wszystko było w porządku. Dokumentacja na bieżąco, łączność w sieci i na kierunkach nawiązana i nieprzerwanie utrzymywana. Zameldowałem. Po pół godzinie zostałem ponownie wezwany do sztabu, gdzie dowódca pułku postanowił w mojej obecności sprawdzić to wszystko osobiście. Pojechaliśmy jego gazikiem (taki samochód terenowy). Dowiedziałem się wtedy, jak wiele mam do nadrobienia w mojej wojskowej edukacji. Pułkownik praktycznie nie interesował się tym, co sprawdzałem ja. Za to okazało się, że opony samochodów, na których zamontowane były nadajniki nie były odpowiednio oczyszczone. Najważniejsze, to nieporządny wygląd wiązki przewodów wychodzących z samochodu nadawczego, by następnie już zakrytym ziemią rowkiem, połączyć go z samochodem odbiorników radiowych. Obsługa radiostacji otrzymała stosowne instrukcje, których wykonanie miała już sprawdzić osoba bardziej kompetentna niż ja. Na drugi dzień (wizytacja) okazało się, że niektórych połączeń nie było i skończyło się to wielką awanturą. Szef Łączności gen. Malinowski wezwał na odprawę inżynierów pułku. Nie poszedłem. Przecież byłem tylko na praktyce, a praktykantów Obywatel Generał nie wzywał. Za to na podsumowaniu ćwiczeń czekała na wszystkich odpowiednia reprymenda. A jakim zrobiona językiem. Coś wspaniałego. Nie tylko dlatego, że miała dużo wstawek w języku rosyjskim.
Nie doczekałem końca przewidzianej harmonogramem praktyki. Na szczęście wezwano mnie wcześniej do powrotu. Zamknąłem ten rozdział w moim życiu i zostawiłem bez żalu 10 pułk łączności we Wrocławiu. Powróciłem do Warszawy i zameldowałem gotowość podjęcia nowych zadań w stałym miejscu pracy – Katedrze Podstaw Radiotechniki Wojskowej Akademii Technicznej.