| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Pułkownik

Zacznijmy chronologicznie od zdarzenia, dającego początek tej opowieści. Mój syn, trochę chwalipięta (tak się dawniej mówiło u nas na wsi) zaprosił mnie, bym obejrzał mieszkanie, które zamierza kupić, a właściwie już kupił dla swojej córki (mojej wnuczki) Marty. To okazja, przekonywał mnie, ostatnie mieszkanie, reszta została wykupiona. Pojechaliśmy. Mieszkanie dosyć ładne, chociaż można było znaleźć pewne jego wady. Więcej szczegółów nie będę podawał, nie chcę zdradzać  adresu zamieszkania mojej wnuczki. Wejście do domu, w którym miała ona zamieszkać było z niewielkiej, odchodzącej od ul. Dywizjonu 303, cichej uliczki Pułkownika Witolda Łokuciewskiego

Nazwa ulicy poruszyła mnie. Kiedyś, wiele lat temu, miałem przyjemność i honor poznać płk. Witolda Łokuciewskiego,  w czasie wojny pilota, asa lotnictwa myśliwskiego dywizjonu 303 wsławionego w bitwie o Anglię, a wtedy attaché wojskowego w Londynie. Wróciły wspomnienia.

            To był rok 1971. Byłem już od trzech lat kierownikiem zespołu budującego laser dla Komendanta (rektora) WAT, którego celem (i lasera i komendanta) było wywołanie syntezy termojądrowej (tzw. fuzji) jąder lekkich pierwiastków przy pomocy silnego promieniowania laserowego. Tą modną wtedy tematyką powszechnie się zajmowano. W badaniach uczestniczyło wiele krajów. Nie było takiej konferencji poświęconej laserom, gdzie nie byłoby związanych z nią referatów. Nie szafowano zbytnio informacjami związanymi z budową tych układów, ale zawsze czegoś można było się dowiedzieć. Zbieraliśmy skrzętnie wszelkie wiadomości dotyczące problemu, przecież zaczęliśmy w 1968 dosłownie od zera. Nasz pryncypał (prof. Kaliski), człowiek oszczędny, tym bardziej gdy chodziło o innych, w tym względzie był wyjątkowo hojny. Odwiedziłem już Instytut Lebiediewa w Moskwie, gdzie budowano największy w naszym otoczeniu (demoludy) system laserowy, także Mińsk i Kijów. Za każdym razem musiałem zdać bardzo szczegółowe sprawozdanie z zaznaczeniem, co z oglądanych układów laserowych może być do naszych celów przydatne. 

Jeżeli chodzi o konferencje odbywające na tzw. zachodzie, to dotychczasowe próby wyjazdu nie powiodły się. Niby jawnych zastrzeżeń nie było ale np. zezwolenie na wydanie paszportu przyszło dzień po otwarciu konferencji, w której chcieliśmy uczestniczyć. Kaliski denerwował się. My oczywiście też.

            Wreszcie na konferencję, która odbywała się w Oxfordzie zezwolenie przyszło na czas. Wyjazd mnie dotyczył. Przy wręczaniu paszportu zostałem poinformowany, że z lotniska w Londynie odbierze mnie i dopomoże pracownik ambasady. Koniecznie mam poczekać i spotkać go. Na konferencję jechał również prof. Wiesław Woliński. Jego ta wiadomość bardziej ucieszyła niż mnie. Do Oxfordu mieliśmy jechać z Londynu pociągiem. Może nas podwiozą, przewidywał. Zgadł. 

Na londyńskie lotnisko przyjechał po nas Pułkownik (też pułkownik) Stanisław. Powiedział, że teraz już cały czas w trakcie pobytu będzie się nami opiekował. Słowa dotrzymał. Po konferencji mieliśmy trzy dni na zwiedzenie Londynu i cały czas Pułkownik Stanisław nam towarzyszył. Ty to masz dobrze, chwalił naszą, wojskową organizację Wiesiek. Wiele razy wyjeżdżałem na różne konferencje i „pies z kulawą nogą” z ambasady na mnie nie oczekiwał. Gdy wyjeżdżałem później, na mnie również. Doszedłem do wniosku, że nie tyle mną się opiekował, co może pilnował. Takie zadania ci panowie mogli też mieć. Dla nas w końcu żadna różnica, a wygoda znaczna.

            Oxford, nie mogę nie napisać, jakie wrażenie na mnie zrobił, chociaż upłynęło tyle lat i byłem potem w wielu innych miastach świata. To wrażenie nie zatarło się. Pozostało dotąd.  Czy będę w stanie, będę umiał to wyrazić? Chyba była wiosna, może czerwiec, dokładnie nie pamiętam. Było dużo słońca i może tym bardziej Oxford wyglądał kolorowo. Piękne, niezbyt duże miasto z wieloma zabytkowymi domami.  Takie lubię. Chętnie odwiedzam podobne w Polsce np. Toruń. Różnica jednak kolosalna. Dużo zieleni i rzucająca się w oczy czystość. Rano starsi panowie (nie wiem jaką mieli funkcję, wyglądali na lordów) przecierali ściereczkami klamki i mosiężne tabliczki skrzynek na listy. Sprawdziłem, grawerowany na nich napis „Letters” był od tego wycierania prawie nieczytelny. No i trawniki. Równe i puszyste. Trawnik przed gmachem konferencyjnym w trakcie naszego pobytu był dwukrotnie strzyżony, a konferencja trwała cztery dni.  Chciałoby się wejść i spacerować po nich. Gęsto stojące tabliczki (też tradycyjne, nie jakieś tam blaszki, a solidne odlewy) z napisem: keep out the grass kazały nam się dosłownie trzymać z daleka od tego cudu. Jeszcze inny napis zdumiał mnie w trakcie zwiedzania miasta. Mimo ciasnoty (miasto stare i zwarte) bywało, że przed domem było zaznaczone nie duże miejsce na postój samochodu z napisem: only for friends. Wyobrażacie sobie państwo u nas taki napis. Mielibyśmy natychmiast mnóstwo przyjaciół.

            Konferencja odbywała się na terenie Christ Church College. Stara XVI. wieczna uczelnia, obecnie wchodzi w skład Oxfordzkiego Uniwersytetu. Zabudowa także tradycyjna, solidna, chociaż pewno nie XVI. wieczna. Mogliśmy to sprawdzić, gdyż tam nas zakwaterowano. Dostaliśmy z prof. Wolińskim pokój tradycyjnie umeblowany. Na uwagę zasługiwały okna i drzwi. Drewno w strukturze i kolorze, a konstrukcja i wykonanie nie przypominały tandety z jaką często miałem do czynienia. Najbardziej zapamiętałem te drzwi. To za sprawą noży, które zakupiliśmy w sklepiku myśliwsko – wędkarskim. Noże były solidne, jakich u nas nie uświadczysz. Woliński kupił bo był myśliwym, a ja bo wędkarzem. Zrujnowały nas finansowo, ale czego się nie robi dla hobby. Żałowaliśmy, że nie były to noże sprężynowe. Niestety takich tam nie sprzedawano. Wiesiek miał na Politechnice mechaników, którzy przerobili je na sprężynowce. Pewien czas mi służył bardziej do chwalenia się niż do wędkowania. Podarowałem go później Panu Stasiowi (Kozłowskiemu), złotej rączce w naszym Instytucie, gdyż mu się bardzo spodobał.

Powróćmy jednak do Oxfordu. Wiesiek zademonstrował mi umiejętność rzucania nożem właśnie do tych solidnych drzwi. Wyszło mu pewno jak nigdy (zauważyłem, że się zdziwił), nóż utkwił bowiem głęboko w framudze. Ślad pozostał mimo, że staraliśmy się go wygładzić. Na szczęście nie zauważył tego uszczerbku starszy Pan, który codziennie budził nas i przypominał o zbliżającym się terminie śniadania. 

O tym też muszę napisać. Posiłki jedliśmy w bardzo charakterystycznym miejscu. Duża wysoka sala z długim stołem pośrodku, za którym stały krzesła z wysokimi oparciami. Wszystko z drewna w ciemnych kolorach. Ściany sali ozdobione rzeźbami i obrazami. Wszystko robiło wrażenie nie jadłodajni, a średniowiecznego, zakonnego refektarza i pewno tak powinno być traktowane. Na mnie zrobiło kolosalne wrażenie. Bardziej zwracałem uwagę na to gdzie jadłem, niż co jadłem. Na szczęście, bo do jedzenia dostawaliśmy ohydne porridże i puddingi, które można było znieść tylko ze względu na miejsce, w którym je podawano. Co ci Angole (tak o wyspiarzach mówił opiekuńczy Pułkownik) jedzą, to przekracza ludzkie (nasze) pojęcie.

            Rozgadałem się o miejscu w którym się znajdowaliśmy, a nic o tym po co tam byliśmy. Konferencja niewiele dotyczyła zagadnień, które byłyby przydatne w naszej tematyce (przypominam była nią laserowa fuzja). Niewątpliwie ciekawą była zapowiedziana wycieczka do instytutu zajmującego się radarami w tym optycznymi. Oczywiście zapisaliśmy się. Gdy przyszło do wyjazdu okazało się, że nas na liście uczestników nie ma. Zapewniono nas, że nic nie szkodzi, pojedziemy w następnej turze. Ta jednak nie doszła do skutku, bo chętnych  było za mało. Taki pech. 

Na konferencji byli Rosjanie. Chodzili wszędzie razem, na czele z N. Basowem – laureatem Nagrody Nobla. Na jednej z sesji konferencyjnych siedziałem blisko jednego z nich. Wymieniliśmy kilka uwag. Powiedział mi, że zajmuje się holografią. Wykrył też, że rzeczywistym twórcą tej metody zapisu obrazów był Polak. Nie wiedziałem o tym. Wstyd. Oczywiście zainteresowałem się: kto, kiedy. Rozmówca nadmienił, że ukaże się o tym jego artykuł i może mi go wtedy przysłać. Tak będzie lepiej, bo to obszerna opowieść i trudno ją streścić  w przypadkowym spotkaniu. Chce również podarować mi swój artykuł. Wymieniliśmy adresy, chyba nawet telefony. Nie przywiązywałem do tego większej wagi. Kontaktów tego typu miałem wiele, nie wszystkie kończyły się późniejszą korespondencją czy spotkaniami. Tym razem nie miałem racji. Otrzymałem od niego list i artykuł o polskim profesorze  Mieczysławie Wolfke i jego pracy opublikowanej w 1920 faktycznie dotyczącej  holograficznego zapisu obrazów, chociaż tego zwrotu „holografia” nie użył. To rzeczywiście nieco dłuższa opowieść i jak sądzę zasługuje na oddzielny „okruch”. Obiecuję, że napiszę.

            Tymczasem konferencja dobiegała końca. Martwiłem się co powiem profesorowi Kaliskiemu po powrocie. Można było wyłuskać zaledwie kilka referatów, z których przy dużych chęciach można było znaleźć informacje nam przydatne. Wyraźnie nie trafiłem na właściwą dla nas konferencję. 

Powrót do Londynu i zgodnie z obietnicą Stasio (nasz opiekuńczy pułkownik) oczekiwał na nas na londyńskim dworcu Paddington, gdzie zatrzymywały się pociągi z Oxfordu. Zawiózł nas prosto do Ataszatu Wojskowego, gdzie zjedliśmy cokolwiek i dowiedzieliśmy się, że dostąpimy zaszczytu przyjęcia przez, no właśnie, płk. Witolda Łokuciewskiego, pełniącego wtedy funkcję polskiego attaché wojskowego w Londynie. Przeczytałem chyba wszystkie dostępne książki o bitwie o Anglię i nazwisko pułkownika było mi znane. Wiele mi opowiadał także, między innymi, o nim krewny moje żony Leon Powsiński, który był pilotem i całą wojnę przebywał w Anglii. Powsiński należał do starszego pokolenia pilotów i w bitwie o Anglię nie brał już udziału. Był instruktorem pilotażu. Tam również prowadzono szkolenie młodych pilotów np. w opanowaniu nowych typów samolotów. Niezależnie od tego znali się wszyscy, o czym miałem się przekonać za chwilę. Przy herbacie, którą przyjął nas pan pułkownik Łokuciewski, wspomniałem, że jego nazwisko wielu w Polsce zna. Ja niezależnie od przeczytanych książek wiele słyszałem o nim z opowiadań Powsińskiego, pilota który również w czasie wojny był w Anglii. Wspomniałem, że z Powsińskim jesteśmy w zażyłych stosunkach rodzinnych. 

Reakcja gospodarza była dość niespodziewana. Gdy pan zna Leona, to nasze spotkanie nie może się tak zakończyć. Panie Stanisławie – zwrócił się do naszego opiekuna – proszę przywieźć naszych gości wieczorem do mnie. Porozmawiamy, poznamy się bliżej.

Parę chwil nasi gospodarze poświęcili naszemu dalszemu pobytowi w Londynie. Dowiedzieliśmy się, że nasz opiekun ma gościnny pokój, w którym możemy zamieszkać. Skąd tyle fatygi dla dwóch nieznanych profesorów, którzy przyjechali na konferencję do Anglii?  Ciekawe, czy wszystkich przyjeżdżających spotyka taki zaszczyt, czy tylko nas? Na dodatek nasz opiekun miał mieszkanie z pokojem gościnnym. 

– O hotel w teraz w Londynie dość trudno, – stwierdził nasz opiekun – a na dodatek będzie taniejPo co mają wydawać niepotrzebnie pieniądze. Tak rozstrzygnięto nasz dalszy los. Pojechaliśmy wprost do mieszkania naszego opiekuna. Pozwólcie, że dalej będę nazywał Pana Pułkownika Stanisława, naszym opiekunem. Zasłużył sobie na to. Mało, że u niego mieszkaliśmy, to na dodatek jedliśmy i nie będę ukrywał, także piliśmy na jego koszt. O jakimkolwiek zwrocie ponoszonych kosztów nawet nie mogło być mowy. Nie pozwolili.

Na początek poznaliśmy panią pułkownikową. Wysoka blondynka, dorodna i piękna kobieta. Zdaje się, że wpadł jej w oko Wiesiek. Czarniawy, z takimż wąsem, mężczyzna o aparycji przypominającej Gruzina – nie dziwię się. Niezależnie od moich spostrzeżeń, była bardzo miła dla nas obydwu. 

            Wieczorem wybraliśmy się do mieszkania naszego wojskowego attaché. Mieszkał w wolnostojącej willi dość daleko za miastem.  Zostaliśmy serdecznie powitani przez pana pułkownika i jego żonę. Nikogo więcej poza nami i naszym opiekunem nie było. Nie zapamiętałem wnętrza domu. Chyba siedzieliśmy w pobliżu kominka. To byłoby takie angielskie. Jedliśmy coś, ale proszę mi wybaczyć, że nie pamiętam co. Za to dobrze pamiętam co piliśmy. Pewno to poważna wada charakteru, ale ukrywał tego nie będę. Chyba na wstępie zostaliśmy zapytani, co będziemy pili. Wiesiek, bywalec wyrecytował: dżin z tonikiem i Martini Bianco. Załamał mnie. Poczułem się zagubiony. Przyznam się, że wtedy nie potrafiłbym nawet prawidłowo powtórzyć jego zamówienia. Wybąkałem, że wypiłbym może kieliszek jakiejś wódki. Gospodarz przeprosił, że polską wódką niestety nie dysponuje, ale ma szkocką whisky, zupełnie przyzwoitą i taką mi proponuje. Z wodą sodową, czy bez – zapytał. Chyba bez wody – odpowiedziałem, co wyraźnie ucieszyło gospodarza. Świetnie, to ja się też z panem napiję – odrzekł przysiadając się bliżej z butelką i pokaźnymi szklankami.

Odetchnąłem z ulgą. Gospodarz opowiedział mi, jak to Anglicy, a jeszcze bardziej Amerykanie psują smak świetnych szkockich trunków dolewaniem do nich  sody. On sam nigdy tego nie robi, a ich nie rozumie. Zostawmy jednak nasze pijackie wyczyny. Chcąc dotrzymać kroku gospodarzowi, nieźle się wstawiłem. Wiesiek pijąc te wyszukane mieszanki, też nie był w lepszym stanie. 

Bardziej w pamięci pozostała mi innego typu rozmowa z gospodarzem. Powiedziałem mu, że jestem oficerem i pracuję w WAT. Nie wiem czy o tym wiedział. Sądzę, że tak ale tematu nie podjął. Widać było, że inne problemy nurtują go. Tłumaczył mi, dlaczego podjął się misji bycia attaché wojskowym Polski, której wielu jego kolegów, pilotów nie uznaje. 

Jako były uczestnik bitwy o Anglię, może dotrzeć do miejsc i próbować załatwić sprawy, do których kto inny na jego miejscu nawet nie mógł by marzyć. Oczywiście nie oznacza to, że może wszystko. Może jednak wiele. Robi to oczywiście z myślą o Polsce, o swojej ojczyźnie, abstrahując od jej obecnego położenia. Oni, miał na myśli swoich dawnych kolegów, tego nie rozumieją, mają mi za złe, że wysługuję się nowej władzy w Polsce.

Miałem wrażenie, że szukał ludzi, którym mógł te swoje rozterki przekazać. Dostąpiłem zaszczytu bycia osobą, której chciał to wyjaśniać. Gdyby ktoś chciał uznać naszą rozmowę jako wynurzenia przy alkoholu, to protestuję. To nie był ten typ człowieka, to byłaby obraza. Byłem przejęty. Nie pamiętam co odpowiedziałem. Chyba tylko, że go rozumiem i postępuje słusznie starając się robić dla kraju to, co w danej chwili jest możliwe. Dziś, po tylu latach myślę podobnie. Przypominam sobie postać pułkownika i nie chciałbym go także teraz skrzywdzić posadzeniem, o inne niż podał mi wtedy, powody jego służby ówczesnej Polsce. 

Pozostałe dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu Londynu. Następnego ranka po prywatnej wizycie u Attaché w Londynie miałem małego kaca. Wyleczył go nasz opiekun, dając mi rano szklankę pomarańczowego soku i ogromny kieliszek koniaku. W takiej jak napisałem kolejności. Pomogło. Nasz opiekun, nie było wątpliwości, od alkoholu nie stronił. Zauważyłem to już poprzedniego wieczora. Normalnie zaliczał kolejki whisky, a następnie przywiózł nas do swego mieszkania pewnie prowadząc samochód lewą stroną szosy. Jako kierowca stwierdzam, że jeździł brawurowo. Opowiadał nam, że mandatów nie płacili. Był dużym mężczyzną i pewnie ilości alkoholu, które widziałem jak wypił nie robiły na nim wrażenia. Muszę stwierdzić, że mógł dużo. Każda okazja była dobra. Rano na dobry początek. Do każdego posiłku, by się dobrze trawiło. Piliśmy (nie było mowy, by odmówić) koniak. Zdaje się, że tłumaczył to brakami aprowizacji, a może koniak lubił. Kto to wie. 

W każdym razie koniaku miał dużo, dużo pił i nas do tego nieustannie namawiał.   Przypuszczam, że stanowiliśmy pretekst do zaglądania do butelki, chociaż pani domu go strofowała.  Niezależnie od tego cały czas kierował samochodem. Zwiedzaliśmy przecież miasto. Byliśmy w ważniejszych dla Londynu miejscach: Socho, Big Ben, Tower Bridge i kilka innych których nie spamiętałem. Tylko do Hyde Parku zaprowadziła nas gospodyni. Pokazała nam słynne miejsca przemówień, gdzie można krytykować wszystkich za wyjątkiem królowej. Wtedy zrobiło to na mnie wrażenie. Dziś miejsce to żadnego wrażenie by już nie wywołało.  Można u nas krytykować wszędzie i wszystkich łącznie z królową. 

Muszę przyznać, że gościnność naszego opiekuna mocno mnie zmęczyła. Przytępiła też percepcję. Z zabytków Londynu nie zapamiętałem dużo. W dniu wyjazdu pożegnani zostaliśmy strzemiennym w postaci kieliszka koniaku o znajomej objętości i pojechaliśmy na lotnisko. W samolocie LOT przyjmowano wtedy podróżnych wystawniej niż dziś. Uprzejma stewardesa zapytała nas przed startem czy może podać coś do picia, może koniak. Zareagowałem na pewno cokolwiek za gwałtownie. O nie proszę pani, ja proszę szklankę wody.

Kończyła się moja pierwsza zagraniczna eskapada na tzw. zachód. Nie licząc wrażeń krajoznawczych, miałem możność poznać dwóch przedstawicieli Polski w wojskowej służbie dyplomatycznej. Obydwaj mieli stopień wojskowy pułkownika, obydwaj przyjęli nas życzliwie i okazali dużą pomoc. Pod tym względem powinienem dać pierwszeństwo naszemu opiekunowi – Pułkownikowi Stanisławowi. A jednak to dzięki pułkownikowi Łokuciewskiemu zapamiętałem tą podróż i to nie tylko dlatego, że był sławnym pilotem. Była pomiędzy nimi zasadnicza różnica.   Pozwólcie, że nie będę jej do końca definiował.