Pierwsza specjalizacja
Studia w Wojskowej Akademii Technicznej ukończyłem w kwietniu 1955 r. Uroczysta zbiórka wszystkich absolwentów na tzw. placu apelowym. Mogliśmy ponownie usłyszeć znaną już nam wiadomość, że otrzymaliśmy dyplomy inżynierów i awanse na kolejne stopnie wojskowe. Udało mi się – otrzymałem awans z przeskokiem od stopnia podporucznika do stopnia kapitana. Nie byłem w takim razie nigdy porucznikiem. Zostałem dołączony do grona absolwentów, którzy ukończyli studia z wyróżnieniem i stąd ten awans jako nagroda. W rzeczywistości nie spełniłem wszystkich wymogów, by zostać zaliczonym do absolwentów wyróżnionych. Nie miałem wszystkich bardzo dobrych ocen na egzaminach końcowych; zabrakło ich na egzaminie z wiedzy politycznej i regulaminów wojskowych. Nigdy nie potrafiłem przyswajać sobie wiedzy, która bazowała na pamięciowym jej opanowaniu. Miałem za to bardzo wysoką średnią w czasie studiów oraz moja praca dyplomowa została wysoko oceniona i wyróżniona. Był to niewątpliwie powód do chwały, tak oczywiście to odebrałem. Początkowo się tym szczyciłem, może nawet chwaliłem. Później mi przeszło. Nie bardzo w to wierzono, a czasem podejrzewano, że to za polityczne zasługi. Tego nie chciałem. Rozpisuję się nie na temat, a pewno i się powtarzam.
W maju wysłano nas na urlopy. Odwiedziłem rodzinę, przede wszystkim matkę oraz siostrę, która mieszkała za Toruniem. Miałem tam dziewczynę. W czerwcu mieliśmy już skierowania na praktykę w jednostkach wojskowych. Zdaje się, że miała trwać minimum sześć miesięcy. Trafiłem do 10. pułku łączności we Wrocławiu. Przeżycia z tego okresu opisałem i nie chcę do nich nic dodawać. Nie wiem, dlaczego moją praktykę mi skrócono, wezwano do powrotu już we wrześniu. Pewnie uznano, że nie powinniśmy tam „obijać się” (odpowiednie wojskowe określenie), gdy tu czeka praca. Niezależnie od powodu, dla mnie oznaczało to rozpoczęcie normalnych zajęć, które miały wypełnić dalsze życie. Odprasowałem mundur i określonego dnia w rannych godzinach oczekiwałem na przyjęcie przez Szefa Katedry.
Zadanie na najbliższą przyszłość postawił mi szef Katedry Radiotechniki wspomniany już wcześniej płk Kapranow. Powiedział krótko, że będę wykładał przedmiot „Miernictwo Radiotechniczne”. Po rosyjsku brzmiało to tak: budziecie czitać lekcji po izmieritielnym priboram”, a ja pomyślałem, że czytać pewnie mógłbym, tylko kto napisze? Próbowałem delikatnie oponować, że może najpierw mógłbym komuś pomagać, ale w odpowiedzi usłyszałem, że komenda jest kompetentna: „naczalstwo znajet, czto dziełajet”. Nie było wyjścia. Dyskusje w takich przypadkach do niczego nie prowadzą. Na przygotowanie dostałem semestr; w tym czasie mam opracować konspekty do wykładów i odbyć dwa wykłady próbne przed pracownikami katedry. Na dodatek początkowe wykłady będzie kontrolował kierownik zakładu, nie licząc kontroli na tzw. wykładach otwartych z udziałem wszystkich pracowników katedry. Nie brzmiało to zachęcająco, raczej poważnie.
Przedmiot „Miernictwo Radiotechniczne” (nazywało się ono wtedy Miernictwo Specjalne) miałem w czasie studiów i go zaliczyłem. Bardziej jednak zapamiętałem materiał z innych przedmiotów, co oznacza, że wykład z tego przedmiotu mnie nie zachwycił i że moja wiedza w tematyce, którą miałem wykładać, była raczej mizerna. Postanowiłem poszukać pomocy. Znaczącą znalazłem dopiero na Politechnice Wrocławskiej. W strukturze tej Politechniki istniał wtedy Zakład (później Katedra) Metrologii, którą kierował przybyły z Politechniki Lwowskiej prof. Andrzej Jellonek. Pojechałem do Wrocławia, poznałem Profesora i jego współpracowników, późniejszych profesorów Zdzisława Karkowskiego i Romualda Zielonko. Wsparli mnie i pomogli. Otrzymałem wiele dokumentów, programy studiów, instrukcje do laboratoriów, a nawet skrypty, które napisali dla swoich studentów.
Profesor Jellonek metrologię uważał za znaczącą i ważną część nauk technicznych. Przyjął mnie i zaszczycił stosunkowo długą rozmową. Zwierzyłem mu się z trudności i chyba wyczuł, że jestem nieco rozczarowany przydzielonym mi zadaniem. Wyjaśnił, że wprost przeciwnie, wygrałem los na loterii i powinienem być bardzo zadowolony i wdzięczny losowi. Metrologia i urządzenia konstruowane dla niej skupiają w sobie to, co najlepsze w danej dziedzinie. Cechuje je precyzja, staranność i dokładność wykonania, gdyż mają służyć do testowania innych urządzeń. Podbudował mnie psychicznie i zmotywował do rzetelnego potraktowania dziedziny, którą przyszło mi się zajmować. Uwierzyłem mu. Metrologia stała się jedną z moich specjalizacji. Byłem i jestem dotąd wdzięczny Profesorowi za przekazaną mi wtedy opinię.
Zdałem sobie przy tej okazji sprawę z różnicy mojej sytuacji i moich rówieśników pracujących u niego. Oni trafiali do znanego specjalisty, do uczelni z tradycjami. Mogli spokojnie włączyć się nie tyko w tok prac dydaktycznych, ale także badawczych. Jego współpracownicy, w tym Zdzisław Karkowski, wykonywali właśnie prace doktorskie. Opowiadał mi o nowym kierunku miernictwa cyfrowego, któremu zamierzają się poświęcić. Mimo odległości proponował współpracę. Słuchałem tego jak „opowieści o żelaznym wilku”. Miałem przygotować wykład, zapisałem się na wieczorowe studia magisterskie i perspektywa takiej współpracy niestety wydawała mi się trochę niedorzeczna i bardzo odległa. Z drugiej strony nurtowała mnie myśl, że u nas taka „uczelniana normalność” powinna także kiedyś nastąpić. Ale kiedy? Nie wiem, czy wtedy miałem już tego świadomość, że aby WAT stał się prawdziwą wyższą uczelnią, może tą „normalność”, tradycję powinni wprowadzać jej absolwenci, pracownicy mojego, i przyszłych pokoleń.
Na moje szczęście powstał w naszej katedrze zakład Miernictwa Radiotechnicznego, do którego dodatkowo przydzieleni zostali kapitanowie Mieczysław Czyż i Antoni Pietrzak. Kierownikiem zakładu został starszy oficer, który chyba przyszedł z armią Berlinga, chociaż nie jestem tego pewny, płk Henryk Sacharewicz. Nie zwolniło mnie to z przygotowania wykładów. Mieczysław Czyż wkrótce wyjechał do Charkowa, by wykonywać tam pracę doktorską, pozostali musieli obsłużyć rosnącą z roku na rok liczbę studentów. Był to okres dość wytężonej pracy.
Czas na charakterystykę mojego pierwszego szefa, płk. Henryka Sacharewicza. Nazywaliśmy go Cukermanem. To w związku z jego nazwiskiem. Zapewne o tym wiedział, ale nie rzutowało to na nasze stosunki. Nikt z nas nie chciałby go obrażać, a on miał na tyle poczucia humoru, że obrażać się nie zamierzał. Ogólnie rzecz biorąc, był prawdziwym szefem, człowiekiem bezpośrednim, koleżeńskim i miłym w obejściu. Chociaż nosił mundur, nie silił się być dowódcą. Mimo różnicy wieku potrafił wytworzyć atmosferę koleżeńskiej współpracy. Nigdy nie miałem wrażenia, że daje mi polecenie wykonania czegokolwiek. Po prostu w dyskusji dochodziliśmy do wniosku, że trzeba wykonać daną pracę i dzieliliśmy ją pomiędzy nas. Niepostrzeżenie potrafił nas angażować do coraz nowych przedsięwzięć, sam zresztą w nich aktywnie uczestnicząc. Muszę przyznać, że miałem szczęście, że trafił mi się taki szef. Dużo wtedy zrobiliśmy dobrego. Do studiów na wieczorowym kursie magisterskim dołożył nam i sobie kurs języka angielskiego, angażując do tego celu jednego z wykładowców katedry języków obcych (chyba mu płaciliśmy, chociaż dokładnie tego nie pamiętam).
Przekonał nas, że opracowując wykłady, możemy to zrobić w takiej postaci, by je wydać w postaci skryptu. Najlepiej jednak napisać książkę, podręcznik. Znalazł wydawcę. W wydawnictwo MON pracował jeden z jego znajomych. Oficer – pułkownik, o ile pamiętam, nazywał się Mendygrał. Z jego inicjatywy opracowaliśmy konspekt książki, podzieliliśmy pomiędzy siebie poszczególne rozdziały i podpisaliśmy kontrakt. Klamka zapadła. Tu, jak pamiętam, najbardziej uwidocznił się jego charakter. Ustaliliśmy rozdziały, które w książce muszą się znaleźć. Pozwolił nam zadeklarować, o czym chcielibyśmy najlepiej napisać. Resztę wziął dla siebie łącznie z rozdziałem dotyczącym teorii błędów i oceny dokładności pomiarów.
W trudzie, ale powstał podręcznik „Podstawy Miernictwa Elektronicznego” autorstwa H. Sacharewicz, Z. Jankiewicz, A. Pietrzak. Po wszystkich opiniach i korektach podręcznik ujrzał światło dzienne w 1963 roku. Przez długie lata służył nam (nie tylko) do prowadzenia wykładów, a studentom WAT do poznawania zasad miernictwa elektronicznego. Miał dobrą opinię na ogólnopolskim rynku podręczników z miernictwa elektronicznego. Otrzymałem nawet z wydawnictwa propozycję (było to w 1968 lub 1969 roku) przygotowania następnego, drugiego wydania. Oczywiście należało dokonać pewnych zmian i uzupełnień w jego treści. Pojawiła się jednak dziwna trudność. Wydawnictwo postawiło warunek, by w składzie autorskim nie było jednego z nas. Był to okres nagonki na obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Zaproponowano mi podpisanie umowy, ale bez H. Sacharewicza. Był on już wtedy na emeryturze, ale żył i na pewno w przygotowaniu drugiego wydania chętnie, a i z pożytkiem, by uczestniczył. Propozycję uznałem nie tylko za niedorzeczną i nieuczciwą, ale przede wszystkim za skandaliczną. W ten sposób podręcznik nasz niestety nie ma wydania drugiego.
Patrząc wstecz, stwierdzić muszę, że nie miałem drugiego tak solidnego i uczciwego przełożonego. Zastanawiam się, czy starałem się życiu go chociaż trochę naśladować. Jeżeli tak, to z dość mizernym skutkiem. Jako szef starałem się wytwarzać atmosferę koleżeńskiej współpracy. Daleko mi było jednak do tego niewymuszonego angażowania do długofalowych przedsięwzięć, która jego cechowała. Nie napisaliśmy chociażby monografii, a taki zespół autorski był. Szkoda.
Wspominany okres (początek lat 60.) był dla mnie dość trudny. Miałem już żonę i syna, a mieszkaliśmy w „skandalicznych” warunkach: najpierw w pokoiku w internacie, a następnie w pokoju z używalnością kuchni. Niewtajemniczonym pragnę wyjaśnić, że w normalnym mieszkaniu złożonym z dwóch pokoi i kuchni mieszkały dwie rodziny. Każda miała dla siebie jeden pokój, a kuchnia i przedpokój były wspólne. Wspomnianą wyżej książkę pisałem nocami w kuchni, siedząc tam z kotem sąsiadki. Bestia właziła jej do łóżka, więc ją wyrzucała za drzwi. Biedactwo kładło się wtedy na sąsiednim stołku (były dwa taborety przy kuchennym stole) i głośno mruczało. Niestety usypiało mnie to.
Pisząc o tym, co robiliśmy w naszym zakładzie, zaniedbałem przekazywanie informacji znacznie ważniejszych, dotyczących sytuacji w kraju, które istotnie się zmieniały i wpływały na status Akademii. W czerwcu 1956 roku doszło do ogólnie znanych wystąpień robotniczych w Poznaniu. Podobne wystąpienia miały miejsce w FSO (Fabryka Samochodów Osobowych) w Warszawie i wśród studentów Politechniki Warszawskiej. Docierały do nas niepokojące wieści (plotki jak twierdzili inni), jakoby jakieś oddziały wojskowe (nie polskie) maszerowały na Warszawę. Nie pozostało to bez wpływu na naszą społeczność oficerów WAT.
Pewnego dnia pojawiła się informacja, że przed klubem organizowany jest wiec. Nie było wątpliwości, że wiec jest nielegalny. Pion polityczny Akademii wszelkimi sposobami starał się do niego nie dopuścić. Zaczęto zwoływać odprawy oficerów na terenie Fakultetów. By uniemożliwić wejście na salę kinową, zaczęto wyświetlać jakiś film. Nic nie pomogło. Przed klubem zebrał się spory tłum; pierwszy przemawiający i konkret: żądamy, by polską armię opuścili oficerowie radzieccy. Na placu pojawił się także zastępca komendanta WAT ds. naukowych (Rosjanin gen. Michał Owczynnikow), wtedy zastępujący Komendanta (gen. Leoszenia był na urlopie i już nigdy nie powrócił). Gen. M. Owczynnikow dość dobrze mówił po polsku. Stwierdził, że jest to teren Akademii, za który on odpowiada, i dlatego w tym wiecu weźmie udział. Odwołał wszelkie zakazy, polecił przerwać wyświetlanie filmu i otworzyć dla wiecu salę kinową. Na prośbę zebranych dał dwa samochody, by wybrani delegaci z WAT pojechali do FSO i na Politechnikę Warszawską, zaprosili i przywieźli do WAT przedstawicieli tych strajkujących instytucji. Jednym z tych samochodów pojechałem (znów się wychyliłem) z kpt. Józefem Koniecznym po studentów na Politechnikę. Gdy wróciliśmy (bez przedstawicieli komitetu strajkujących studentów – nie znaleźliśmy ich), wiec nadal trwał, była już nawet prasa i telewizja.
Wspomniane wypadki przyniosły dla armii polskiej (dla WAT też) określone skutki. Wkrótce wyjechali prawie wszyscy oficerowie radzieccy łącznie z Ministrem Konstantym Rokossowskim. W WAT pozostał tylko gen. M. Owczynnikow i to na stanowisku Komendanta. Wysoko została oceniona i nagrodzona jego zdolność porozumienia się z protestującymi pracownikami. O wiecu, który miał u nas miejsce, nigdy oficjalnie nie wspominano. Tak, jakby go nie było. To nie znaczy, że przeszedł zupełnie bez echa. Niektórych oficerów (jednego na pewno) relegowano z wojska, przy innych pojawił się znak wzmożonej uwagi. Czułem, że moja propozycja zaproszenia studentów i wyjazd po nich na Politechnikę nie przyniosła mi uznania w oczach przełożonych. Powiedział mi to niby po przyjacielsku nasz politruk płk Marian Serba. Działania takie uznawano za nieprzemyślane i nieodpowiedzialne. Zweryfikowana została moja postawa polityczna. Niby zasadniczym powodem „skreślenia” mnie z listy członków PZPR było wzięcie ślubu kościelnego (tego faktu nie ukrywałem) i nieprzedstawienia przekonującej samokrytyki, ale aktywny udział w nielegalnym wiecu miał swój ciężar gatunkowy. Na dodatek nie wystąpiłem do wyższych komitetów partyjnych o przywrócenie członkostwa, co inni ukrywający podobne fakty z pozytywnym skutkiem uczynili. „Skreślenie z listy członków partii” to łagodniejsza forma politycznej kary. Nie wywoływała natychmiastowych skutków, np. zmiana przydziału służbowego lub tym podobnych, co groziło w przypadku „usunięcia z szeregów”. Życiorys miało się w tym względzie już spaprany.
Wyjazd oficerów radzieckich zwolnił stanowiska kierownicze i jak w takich razach bywa rozpoczął się wyścig do ich zdobywania. Wyjechał także płk Kapranow, a na stanowisku szefa katedry zmieniło się kilka nazwisk oficerów, którzy przybyli do WAT po studiach cywilnych: Jakub Grycan (właśnie obronił doktorat – jeden z pierwszych obronionych doktoratów w Akademii, a na pewno na naszym wydziale) i Wojciech Oszywa. Przez pewien czas Szefem Katedry Radiotechniki był także kierownik naszego zakładu Henryk Sacharewicz.
My oczywiście (ja w szczególności) w tej gonitwie nie uczestniczyliśmy. Naprawdę intensywnie pracowałem. Skończyłem studia na wieczorowym kursie magisterskim oraz wykonałem i obroniłem pracę dyplomową magisterską (została także wyróżniona). Kierownikiem mojej magisterskiej pracy dyplomowej był prof. Stefan Manczarski. Był to cudowny człowiek, doskonały fachowiec z zakresu anten i propagacji fal radiowych, ale mój temat zamienił w „telenowelę argentyńską”. Ciągle coś do niego dodawał, tak, że groziło mi nieukończenie pracy w przewidzianym terminie. Opisałem ten przypadek we wiadomym wydawnictwie „WAT NA WESOŁO” w opowiadaniu „Profesorskie roztargnienie”. Zamieszczam go w OKRUCHACH i również polecam.
Zaczęliśmy z naszym kierownikiem zakładu Miernictwa Radiotechnicznego i jednocześnie szefem Katedry Radiotechniki rozważać możliwość skorzystania z propozycji prof. Andrzeja Jellonka, nawiązania z nim współpracy oraz podjęcia prac badawczych w zakresie miernictwa cyfrowego. Liczyliśmy, a właściwie liczył mój szef, na możliwość wykonania w tej tematyce prac doktorskich. Mnie jednak ciągnęło w kierunku fal krótszych – mikrofal. Projekt dyplomowy inżynierski dotyczył mikrofal, zacząłem wykładać miernictwo mikrofalowe, a w napisanym podręczniku już dołączyłem pewne elementy ważne z punktu widzenia miernictwa mikrofalowego. Nie przypuszczałem też, że w moim zawodowym życiu dokonuje się zasadniczy zwrot. W Wydziale nastąpiły istotne zmiany personalne. Komendantem Wydziału został Polak płk. doc. dr inż. Włodzimierz Dulewicz. Wkrótce mój dotychczasowy szef płk H. Sacharewicz odszedł na emeryturę. Myślę, że była to emerytura wymuszona i spowodowana została w wyniku pewnych rozgrywek personalnych. Potrzebne było stanowisko szefa katedry, a on je blokował.