| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Moje Liceum

Odwiedzając ostatnio krewnych, jak to czynię kilka razy do roku, i przechodząc obok budynków Liceum Ogólnokształcącego w Lipnie, zauważyłem plakat informujący, że w 2017 roku minie 100 lat od daty założenia szkoły. Rzeczywiście, uświadomiłem sobie, że miałem, przecież zaszczyt i honor uczestniczyć w obchodach 90. rocznicy istnienia Liceum, a czas nieubłaganie i, niestety, zbyt szybko upływa. Jadąc do domu, powracałem myślami do czasu, gdy sam na przełomie lat pięćdziesiątych przebywałem w tych murach. Od tego czasu minęło już 65 lat i tyle się w międzyczasie wydarzyło. Nie były to więc wspomnienia, a raczej strzępy wspomnień. Jedno jest pewne. To było moje Liceum. Zachowałem dla Szkoły, moich Nauczycieli i kolegów wiele szacunku i ciepłych uczuć. Zresztą spotykaliśmy się wielokrotnie. Zawsze znajdowaliśmy czas, by pójść na cmentarz, pokłonić się i zapalić znicze Nauczycielom, którzy odeszli, oraz odwiedzić i życzyć pomyślności Dyrekcji.  Dziś „ząb czasu” przerzedził nasze szeregi, przede wszystkim nie oszczędził organizatorów zjazdów absolwentów roku 1951. Odeszli nieodżałowani Jerzy Ziemlewicz i Andrzej Blachowski i spotkania nasze ustały. Tym bardziej jestem wdzięczny Kierownictwu Szkoły za możliwość odwiedzenia mojego Liceum z okazji wielkiego święta, jakim jest 100-letnia rocznica jego powstania.

            Powracając do wspomnień, muszę się przyznać, że droga do mojego Liceum nie była dla mnie łatwa. Nawet się dziwię, że udało mi się z powodzeniem ją przebrnąć.  

Mam fatalny PESEL zaczynający się liczbą 33 i mimo że już jako sześciolatek zostałem zapisany do pierwszej klasy tzw. szkoły powszechnej we wsi Grodzeń (10 km od Lipna – tam się urodziłem i mieszkałem), nic z tego nie wyszło. Inauguracji roku szkolnego 1 września 1939 roku nie było. Wiejski nauczyciel z Grodzenia – Stanisław Skorupiński, zamiast w szkole znalazł się na froncie. Zakończył kampanię wrześniową wśród obrońców Warszawy i mimo że nie został umieszczony w obozie jenieckim, nie tylko nie powrócił do swego zawodu, ale niedługo cieszył się wolnością. Wkrótce aresztowany, został wraz z innymi okolicznymi nauczycielami zamknięty w obozie koncentracyjnym, skąd nigdy nie powrócił. Okupant, chcąc zniewolić naród, pozbawia go przede wszystkim intelektualnych elit. Nauczyciel czterooddziałowej wiejskiej szkoły powszechnej do takiej intelektualnej elity został zaliczony. Miasto Lipno oddało hołd pomordowanym wtedy pedagogom w postaci specjalnej tablicy pamiątkowej. Tam także zaglądaliśmy w czasie naszych zjazdów. Oddali życie za nasz kraj; warto o tym pamiętać. 

            Okupacyjna noc, w jakiej się znaleźliśmy, bez nadziei i perspektyw na przyszłość wywoływała apatię. Udzieliło się to także nam – dzieciom. Ziemie, na których mieszkaliśmy, zostały wcielone do Rzeszy Niemieckiej, ludność polska je zamieszkująca pozbawiana była swoich warsztatów pracy – gospodarstw rolnych, wysiedlana i zamieniana w przymusowych robotników rolnych u osadników niemieckich, którzy otrzymywali ziemię wysiedleńców.

Problemem stało się przeżycie, wszelkie inne marzenia, w tym szkoła, zostały odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość. 

Z pomocą starszego rodzeństwa z książeczki do nabożeństwa nauczyłem się czytać. Nie mogłem jednak z umiejętności tej korzystać. Ile razy można czytać książeczkę do nabożeństwa, nawet gdy było ich więcej niż jedna? Innych książek nie miałem. Gorzej – tam gdzie mieszkaliśmy – posiadanie książek w języku polskim było zabronione i karalne. 

Okupant zafundował nam namiastkę szkoły. Nie pamiętam, czy był to 1943, może 1944 rok, gdy rodzice otrzymali zawiadomienie o organizacji okupacyjnej szkoły dla polskich dzieci i konieczności mego stawienia się w określonym miejscu i czasie. Tysiącletnia Rzesza upomniała się o nowych, potencjalnych niewolników do pracy. Inni, jak moje rodzeństwo, mający powyżej 14 lat i nasi rodzice zostali już zagospodarowani. W przeddzień pójścia do tej „szkoły” miałem poważną rozmowę z ojcem, z której do dziś zapamiętałem jedno zdanie: synku, to nie jest nasza szkoła.  Nie wiem, co inni ojcowie powiedzieli swoim pociechom, ale postępów w tej szkole nie robiliśmy żadnych. Program nie był wyśrubowany. Wiadomo, jakimi specjalistami mieliśmy zostać. Uczyliśmy się niemieckich nazw narzędzi i maszyn rolniczych, do tego podstawowe działania rachunkowe. To była dziwna szkoła. Wolno było nam mówić tylko po niemiecku, co oznaczało, że mogliśmy tylko milczeć. Szczególnie na przerwach rozpierzchaliśmy się małymi grupkami jak najdalej od nauczycielki. Wtedy mogliśmy szeptem wymienić jakieś uwagi. Zachowanie nasze traktowane było jako bierny opór, chociaż nie znaliśmy tego określenia i jego znaczenia. Byliśmy ostro dyscyplinowani i karani fizycznie. Pamiętam zdarzenie, gdy jeden z kolegów nie dość pokornie poddał się chłoście i zrobił jakąś uwagę po polsku, czym tak rozwścieczył nauczycielkę, że długą plastikową linijką w wielu miejscach poprzecinała mu skórę na głowie.  

            W szkole tej zauważyłem, że ze mną jest coś nie w porządku. Za nic nie nauczyłem się, jakie niemieckie nazwy mają widły, łopata i grabie, a nie wiadomo skąd przyplątała się do mnie tabliczka mnożenia, którą należało recytować po niemiecku. Pamiętam ją chyba do dziś.

Niezależnie od wysiłków naszej nauczycielki (sama chyba uznawała ich bezskuteczność), dotrwaliśmy do końca okupacji (początek 1945 roku) w „zerowym” stanie edukacyjnym. Wtedy powstała pilna potrzeba powołania tym razem już „naszej – polskiej szkoły”. Pamiętam pierwszy dzień w tej szkole, gdy Pani, która awansowała na nauczycielkę, bezradnie patrzyła na sporą grupę obdartusów o dużej rozpiętości wiekowej, mającej rozpocząć naukę. Uczyniła coś, co w swej prostocie było zarówno genialne, jak i absurdalne. W szkole były dwa pokoje przeznaczone do nauki. Nauczycielka podzieliła nas na dwie części metodą zawieszonego sznurka w drzwiach. Na drzwiach pokoju, do którego weszły dzieci mieszczące się pod sznurkiem napisała kl. 1, zaś na drzwiach drugiego, gdzie weszli pozostali – kl. 2. W ten nieskomplikowany sposób otrzymałem pierwszą promocję do kolejnej klasy.  Ta pomysłowa metoda nie nadawała się jednak na dłuższą metę. Nastał dla mnie przedziwny czas. Wędrowałem od jednej szkoły do drugiej – tam, gdzie tylko chciano mnie przyjąć. Chodziłem do szkoły w Grodzeniu, Ciełuchowie i Kikole, by wymienić pobliskie miejscowości. Niezależne od tego, czy był rok szkolny, czy wakacje, dodatkowo brałem lekcje prywatnie. Uczyli mnie wszyscy, kto tylko chciał i mógł. Chaos towarzyszący mojej edukacji wynikał także z trudności, jakie przeżywało wtedy polskie szkolnictwo. Cierpiało ono na poważny niedobór wykwalifikowanych kadr nauczycielskich. Wykształceni przed wojną nauczyciele zostali wymordowani. Ci, którzy przeżyli, i ci, którzy próbowali przystosować się do tego zawodu, byli przeciążeni pracą i ogromem zadań wynikających z okupacyjnych zaniedbań. 

            W końcu los się do mnie uśmiechnął. Jeden z naszych sąsiadów miał rodzinę w Toruniu. Wielowątkowe pertraktacje mego ojca zakończyły się powodzeniem. Po pierwsze, znajomi sąsiadów mieli w Toruniu duże mieszkanie, a przed wojną także restaurację, ale wszystko zajęte było przez wojska rosyjskie.  Mieszkali wówczas w oficynie, gdzie był pokój ze stosunkowo dużą kuchnią, w której mogło zmieścić się łóżko dla ucznia. Po drugie, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 4 (dla chłopców) w Toruniu zgodził się warunkowo przyjąć nowego ucznia do kl. 7. Warunkiem było nadrobienie ewentualnych braków w ciągu półrocza.

            Ponownie poważna rozmowa z rodzicami. Mam się nie martwić, że w domu jest ciężko (wiedziałem), mam pilnie się uczyć i ogólnie dać sobie radę. Był już rok 1947. Rozpocząłem nowy rozdział w życiu, byłem w prawdziwej, tradycyjnej szkole w dużym mieście. 

Rok nauki w Toruniu mogę śmiało zaliczyć do najszczęśliwszych zdarzeń w życiu. Nie zawiodłem rodziców: dałem sobie radę. Z nadążaniem za innymi w przyswajaniu nauczanego materiału nie miałem żadnych trudności, co oczywiście nie oznaczało braku zaległości. Nie to było jednak najważniejsze. Istotne było to, że zostałem tam zaakceptowany, potraktowany przyjaźnie, zdobyłem kolegów. Toruń nie ucierpiał w czasie wojny tak jak wiele innych miast polskich. Nie został zniszczony zarówno w kampanii wrześniowej, jak i czasie działań wyzwoleńczych. Do mojej szkoły chodziło wielu chłopców z tradycyjnych mieszczańskich rodzin. Byli, w porównaniu ze mną, bardziej zamożni. Mieli rowery, łyżwy, narty – wszystko, o czym ja mogłem tylko pomarzyć. Chociaż z drugiej strony nie jest to do końca prawda. Miałem prawdziwą, skórzaną, sznurowaną piłkę futbolową. Znalazłem ją na strychu domu mojego starszego kuzyna i dostałem w prezencie.  Dało się ją naprawić (zakleić nieszczelności) w warsztacie rowerowym i chętnie dzieliłem się nią z kolegami.

            Bywałem u moich kolegów w domu. Wszędzie spotykałem się z ciepłym przyjęciem. W jednym z nich była duża na całą ścianę pokoju szafa biblioteczna wypełniona książkami. Matka, o ile pamiętam, Ryśka prawdziwie odczytała mój wzrok i obiecała nie tylko wypożyczać mi książki, ale także dopomóc w ich doborze. Tylko nie zniszcz – przykazała. 

Na okładce książki danej mi wtedy przez mamę kolegi przeczytałem: Henryk Sienkiewicz – „Ogniem i mieczem” – tom I. To było odkrycie. Stałem się niewolnikiem nowej życiowej pasji: czytania książek. Mieszkanie Ryśka odwiedzałem systematycznie, wynosząc za każdym razem nową pozycję do przeczytania. Nie wiem, ile tego pochłonąłem. Zwrócono mi uwagę, że zbyt długo wieczorami palę światło, a koszt prądu elektrycznego jest duży. Marzyłem, że gdy dorosnę, będę miał w swoim domu mnóstwo książek. I tak się stało. Dwóch rzeczy w życiu nie wyrzuciłem: chleba i książki.

            Miałem pisać o Liceum w Lipnie, a rozwodzę się o jednym roku nauki w Toruniu. Prawdę mówiąc chyba nie byłoby Liceum i dalszej mojej dość niezwykłej drogi życiowej, gdyby nie było Torunia. Tam się wzmocniłem, dojrzałem,uwierzyłem w siebie. Problem w tym, że nie zauważyłem tego dostatecznie wcześnie. Nie zdołałem tym ludziom odpowiednio gorąco podziękować. To zadra na moim sumieniu.

            Pierwszy kontakt z Liceum w Lipnie kojarzy mi z postacią jego dyrektora, Ludwika Wichra. Odebrałem go, jako postać dostojną, wzbudzającą szacunek i respekt. Dyrektorem Liceum był już przed wojną. Wrócił do swojej szkoły prosto z obozu koncentracyjnego, gdzie był więziony podobnie jak inni nauczyciele naszego regionu. 

W moim imieniu z dyrektorem negocjował nauczyciel miejscowej szkoły w Grodzeniu (znów brałem dodatkowe lekcje, zdaje się z języka angielskiego), co zrobić z siedzącym w kącie delikwentem.  Nie pasowałem do prowadzonych w kolejnym roku szkolnym klas. Wśród możliwych rozwiązań padło to najważniejsze. Dyrektor zawyrokował: „Miejmy nadzieję, że uda nam się zorganizować tak zwaną klasę wyrównawczą. Jest taka potrzeba, a stosowna propozycja została już złożona w Kuratorium. Przepuścimy go wtedy przez klasę wyrównawczą i będzie po kłopocie”.

I rzeczywiście tak było. Klasa wyrównawcza była bardzo liczna Uczęszczało do niej wiele osób dorosłych. Nie czułem się w niej najlepiej. Nie było takiej atmosfery jak w Toruniu. Widoczny był wpływ okupacyjnych zawirowań Na dodatek mieszkałem w dość prymitywnych warunkach. W wynajmowanym pokoju mieszkały trzy osoby i miejsca było skąpo. Czytać można leżąc lub siedząc na łóżku. Gorzej z pisaniem. Przyzwyczaiłem się dawać sobie radę i tym razem postanowiłem przetrwać.

Sytuacja zmieniła się diametralnie po przejściu do regularnej klasy gimnazjalnej, mniej licznej i wiekowo bardziej jednorodnej. Nawiązywały się kontakty koleżeńskie i pojawiła atmosfera zbliżona do tej z Torunia. 

Mimo że liceum lipnowskie nazywało się ogólnokształcące, nazywając rzecz po imieniu, było to liceum raczej humanistyczne i taką była nasza klasa. Równolegle istniały inne klasy, w tym klasa o profilu pedagogicznym. To jej uczniowie po maturze mieli zasilić kadry nauczycieli okolicznych szkół podstawowych. Do mojej klasy chodzili uzdolnieni uczniowie osiągający znakomite wyniki szczególnie z przedmiotów humanistycznych.  Jan Kasjan – poeta, późniejszy profesor polonistyki na UMK – pisał wypracowania zawsze stawiane nam za wzór. Uzdolniony muzycznie Stefan Trojanowski to twórca odnoszącego duże sukcesy w szkole i mieście „Chóru Trojana”. Był autorem muzyki i słów piosenki na 600-lecie miasta Lipna, którą uznaliśmy za nasz hymn i śpiewaliśmy na wszystkich późniejszych naszych zjazdach. Z uzdolnionych osób wspomnieć należy również o Andrzeju Lachowskim. Może nie osiągał wybitnych rezultatów w nauce, ale pięknie malował. Jego akwarele robiły na nas duże wrażenie. Tak mógłbym wymieniać wielu. Każdy miał jakieś pozytywnie wyróżniające go cechy. Trzeba przyznać, że w naszej klasie istniała atmosfera sprzyjająca nauce. Mieliśmy kochaną i dbającą o nas (matkującą nam) wychowawczynię profesor języka angielskiego Panią Jadwigę Gawlik oraz innych raczej lubianych przez nas profesorów. 

Kwitła działalność kulturalna. Istniał szkolny chór, dawał koncerty nawet w regionalnym radio. Jak już wspominałem, „Chór Trojana” odnosił duże sukcesy, występując na wszystkich imprezach organizowanych w szkole i mieście. Była grupa recytatorska, do której miałem zaszczyt należeć i ja. Podobno miałem wyczucie rytmu. Początkowo nawet mi się to podobało, ale później już mniej, gdy wykorzystywani byliśmy do wypełniania programów licznie organizowanych z najróżniejszych okazji akademii. Toteż trzy lata później, już, jako podchorąży na studiach w WAT, gdy zostałem zapytany, czy w Liceum należałem może do chóru lub recytowałem wiersze, zdecydowanie zaprzeczyłem.

Jeżeli chodzi o naukę, jak zwykle dawałem sobie radę, a ponadto czytałem, czytałem, i czytałem. Należałem jednak do niezbyt licznego grona osób w klasie interesujących się raczej przedmiotami ścisłymi, głównie matematyką. Nie byłem sam. „Matematykami” byli także Genek Klugiewicz, Lenek Gronczewski i Zbyszek Kempiński. Mieliśmy szczęście. Matematyki (później także fizyki) uczył nas student wydziału matematyki UMK w Toruniu Józef Słomiński. Był niewiele starszy od nas. Nazywaliśmy go Ziutkiem. Faworyzował naszą piękność klasową, Jolę Krawczykównę, co niecnie wykorzystywaliśmy prosząc, by przez jakąś cząstkę lekcji pozwolił nam pośpiewać. Wtedy Jola śpiewała przebój „Powiedz mi mój księżycu…”, który chyba lubił.  Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Ziutka lekceważyliśmy. Myśmy go bardzo lubili i matematyki uczyliśmy się solidnie. Prowadził kółko matematyczne, w ramach, którego raz w tygodniu po południu „bawiliśmy się w matematykę”.  

            Osobiście wiele zawdzięczam profesorowi Słomińskiemu. Pracując, kończył studia matematyczne w trybie zaocznym. Wiązało się to z koniecznością dość częstych wyjazdów. Jeżeli w ich trakcie miał lekcje w klasach niższych, zastępowałem go. No może nie do końca zastępowałem.  Z posiadanego zbioru zadań z matematyki Ziutek wyznaczał mi sporą ich porcję i kazał rozwiązywać razem z uczniami danej klasy.  „Rozwiążecie, ile zdążycie. Jeżeli któregoś nie potraficie, nie ma tragedii, rozwiążemy go po moim przyjeździe”. Klasy, do których byłem posyłany, też były na powyższe rozwiązanie przygotowane. Nie miałem żadnych problemów. Z moich własnych lekcji byłem wtedy zwalniany. Sprawa była, jak wnoszę, załatwiona formalnie na poziomie dyrekcji.

Była niestety jedna zadra na moim uczniowskim sumieniu. Tą zadrą był Dyrektor Ludwik Wicher i wykładana przez niego (oprócz logiki i historii) łacina.  Łacina była moją „piętą achillesową”. We wcześniejszych klasach łacinnicy często się zmieniali, ja znanymi powszechnie metodami prześlizgiwałem się z klasy do klasy bez solidniejszego przygotowania z tego przedmiotu. Łacinę niezbyt lubiłem, a na dodatek nie czułem, że w przyszłości będzie mi do czegoś niezbędnie potrzebna. W ostatniej, maturalnej klasie ze zgrozą stwierdziłem, że łaciny będzie nas uczył Dyrektor Wicher. Dyrektorem już przestał być, co nie przeszkadzało wszystkim tak go nazywać. Przyjmował mnie do szkoły, pomagał. Było mi wstyd, że właśnie z jego przedmiotu jestem słabiutki.  Wykrył to szybko i gdy pieszczotliwie mawiał do nas „tabula rasa”, chcąc określić poziom naszej znajomości łaciny, czułem, że ma także mnie na myśli.

            Zdarzenie, które chcę opisać, dotyczyło właśnie lekcji z łaciny. Dyrektor Wicher nie był ulubieńcem władz (takie czasy). Nie wiem, dlaczego wyznaczona wizytacja jego lekcji mogła być dla niego groźna. Wyczuwało się napięcie w szkole z powodu pozornie wydawać by się mogło naturalnego wydarzenia, jakim jest wizytacja lekcji nauczyciela. Dyrektor też był nienaturalnie podenerwowany. Klasa została przygotowana do wizytacji. Podana została tematyka: „Życie i twórczość Cycerona” oraz nieco poprzesadzani uczniowie. Ja zostałem schowany za piec tak, że od stołu nauczycielskiego i tablicy mało było mnie widać. Chociaż rozumiałem intencje, nie powiem, by mi się to podobało. Przekora leży w moim charakterze i wtedy też dała o sobie znać. W tym czasie czytałem jakąś książkę historyczną dotyczącą tego okresu – taki zbieg okoliczności. Toteż na wizytowanej lekcji wychyliłem się zza pieca i zgłosiłem do odpowiedzi. Mimo protestów dyrektora wizytator dopuścił mnie do głosu. Scharakteryzowałem epokę i poglądy Cycerona, w szczególności jego zaangażowanie w obronę wartości republikańskich. Z posiadanej książki przytaczałem odpowiednie fragmenty jego przemówień, w tym słynne, dotyczące oskarżeń Katyliny. 

Następnego dnia Dyrektor, kiwając głową, zapytał:, „co ja mam z tobą zrobić leniu?”. Odpowiedziałem, że nic, łaciny już się chyba w życiu nie nauczę. Rzeczywiście, na świadectwie maturalnym pojawiła się jedyna trójka z łaciny. Diabli wzięli pasek na świadectwie, czego bardzo nie żałowałem. Na egzaminach do WAT pasek na świadectwie nie dawał żadnych przywilejów.

            Czas nauki w Liceum dobiegał końca. Proszę zauważyć, że kończyłem klasę maturalną w 1951 roku mając 18 lat, czyli tyle, ile bym miał, gdyby moja edukacja przebiegała beż żadnych zakłóceń. Co prawda zapomniałem dodać, że objęła mnie reforma szkolnictwa z 1949 roku, która skróciła o rok czas trwania szkoły średniej. Nie mniej to dziwne, że okupacyjna, sześcioletnia przerwa w nauce została zniwelowana. Czy rzeczywiście została zniwelowana? W przyrodzie, niestety, nic nie ginie. Ja po prostu uczyłem się pięć lat krócej, niż powinienem. Czy to nie pozostawiło żadnych śladów? Nie mogło nie pozostawić. Nie tylko na studiach, ale w całym dorosłym życiu nie opuszczało mnie wrażenie, że mam z tego powodu braki. Świadomość, że jakaś część potrzebnej wiedzy mi umknęła, powodowała, że ciągle starałem się, czasem na chybił trafił, ją uzupełniać. Żartobliwie powiem, że to dobre zajęcie. Powoduje, że człowiek nie ma czasu się nudzić.

Po maturze większość z nas trafiła na wyższe uczelnie i ukończyła je. Niektórzy z góry wiedzieli, jakie studia chcą ukończyć. Sportowiec – Janek Kijewski – w rezultacie ukończył AWF w Warszawie. Michalik zawsze zapowiadał, że chce zostać leśnikiem – i został, nawet nadleśniczym. Podobnie jak inni wiedziałem, co w życiu chciałbym robić. Chciałem iść na studia techniczne i zostać inżynierem. Pociągały mnie wszelkiego rodzaju mechanizmy, na które patrzyłem raczej jak na zespoły współpracujących z sobą części, niż gotowe obiekty. To pozwalało mi rozumieć ich działanie. Najmniej wiedziałem o elektryczności. Nie przeszkadzało to mi naprawiać nocne lampki, żyrandole i inne proste elektryczne urządzenia w domach, w których mieszkałem, a czasem i sąsiednich. Niestety lipnowskie liceum nie miało dobrze przygotowanego nauczyciela fizyki. To szerszy problem. Dotyczył znacznie większej liczby szkół i także późniejszego okresu. 

Dowiedziałem się, że na Politechnice Warszawskiej jest wydział mechaniki precyzyjnej. Zamierzałem tam studiować i tam wysłałem stosowne dokumenty. 

Życie płata nam jednak nieprzewidziane figle. Dyrektor Liceum, a był nim wtedy matematyk

Ludwik Ziemlewicz, wezwał mnie do swego gabinetu i zakomunikował, że otrzymał informację o organizacji Wojskowej Akademii Technicznej. Miała ona rozpocząć działalność właśnie od roku akademickiego 1951/52. Dyrektor Ziemlewicz lubił wojsko. Na co dzień nosił bryczesy, kurtkę kroju wojskowego i, wstyd się przyznać, nazywaliśmy go „sierżantem”.  

– Chłopie, zachęcał mnie, znam twoją sytuację rodzinną, radzę byś skorzystał z tej okazji. Tam dadzą ci mieszkanie, ubiorą, nakarmią i umożliwią skończenie tej twojej wymarzonej politechniki, bo to będzie politechnika, tylko wojskowa. Nie musisz decydować się natychmiast. Jedź do domu, zastanówcie się i daj mi znać. Wkrótce, tu podał termin, muszę wysłać propozycje z naszej szkoły. 
W domu propozycja wywołała zamieszanie. Ojciec – już bardzo słaby – kręcił głową raczej z dezaprobatą, brat, który wrócił już po odbyciu służby wojskowej, zachęcał, matka płakała. Postanowiłem spróbować. Niewiele ryzykowałem. Można było składać kopie dokumentów zamiast oryginałów. Oryginały wysłałem już na Politechnikę Warszawską. Egzaminy w WAT przewidziane były wcześniej, w lipcu. 

W razie gdybym z jakiegokolwiek powodu zrezygnował, np. nie zdał egzaminów wstępnych, zawsze mogę jeszcze próbować dostać się na politechnikę. Nie byłem sam. Z naszej szkoły dyrektor wysłał nazwiska trzech kandydatów. Na tej liście znaleźli się jeszcze Jan Kijewski i Eugeniusz Klugiewicz. Niestety na egzaminy dotarliśmy tylko we dwóch. Genek gdzieś po drodze się zapodział. 

Wpadliśmy w rygor w organizacji wojskowej. W sposób zorganizowany przewiezieni zostaliśmy na warszawskie Bemowo, gdzie miała swoją siedzibę Akademia. Obraz, jaki zobaczyłem, sprawiał mieszane uczucia. Nowe akademiki, wszędzie czysto, choć umeblowanie skromne i proste. Mieszkaliśmy po dwie osoby w pokoju. Jako ewentualny student, postrzegałem takie warunki, jako komfortowe. Na zewnątrz krajobraz księżycowy. Wokół wykopy, w których prowadzona była kanalizacja i inne instalacje. Akademiki stały na zewnątrz, po przeciwnej stronie ulicy, już właściwy, zamknięty teren Akademii. Ten był chroniony przez rozwalający się płot, choć stojący przy wejściu wartownik przypominał, że mamy do czynienia z wojskiem. Widać było, że rzeczywiście Akademia jest w budowie. 

To właśnie z powodu owego dziurawego płotu miałem pierwsze zderzenie z wojskowym porządkiem. Z naszego akademika, gdzie mieszkaliśmy, do stołówki, która znajdowała się już na terenie chronionym, wiodła prosta i krótka ścieżka przez dziurę w ogrodzeniu.  Mijało się w ten sposób dość daleko oddalone właściwe wejście z wartownikiem. Nasza czwórka z dwóch sąsiednich pokoi Akademika została dostrzeżona na tym zabronionym przejściu, a ponieważ nie reagowaliśmy na wezwania wartownika, zaczął on strzelać. Sprawa zrobiła się poważna.  Postawieni zostaliśmy przed obliczem kapitana – oficera inspekcyjnego (tak się nazywała jego funkcja) i profilaktycznie zamknięci w areszcie. Zamknięcie było raczej umowne, gdyż przybytek zwany aresztem, podobnie jak cała Akademia, był w budowie. Nie miał drzwi, stąd został wezwany specjalny wartownik do pilnowania nas. Była nas czwórka, mieliśmy karty, więc zaczęliśmy grać w brydża.  To nic dziwnego. Brydż był wtedy bardzo modny i większość z nas znała tą grę. Pan kapitan akurat pojawił się wtedy, gdy zbrataliśmy się z naszym wartownikiem i staraliśmy się zapoznać go z arkanami brydża. Mówiąc coś o demoralizacji, zwolnił nas z dalszego odbywania kary. Nic się właściwie nie stało, tylko dziura w płocie została zasłonięta nowym kawałkiem siatki.

Poznałem nowych kolegów. Przybyli z drugiego końca Polski. Ukończyli technikum radiowe w Dzierżoniowie i chcieli studiować na wydziale łączności. Zainteresowałem się ich pełną żaru opowieścią, jaką to fascynującą dziedziną jest radiotechnika. Niestety, merytorycznie niewiele o tym wiedziałem.

Z egzaminów zapamiętałem to, że przyjmowali je w zasadzie cywile. Byli to przeważnie pracownicy politechniki, którzy w tym celu byli do WAT zaproszeni. Mieliśmy się w przyszłości przekonać, że pierwszymi wykładowcami w Akademii, byli także w większości fachowcy z Politechniki Warszawskiej. Należeli do nich tak sławni profesorowie, jak: Groszkowski, Pogorzelski, Manczarski, Trajdos, Ryżko i wielu, wielu innych. Nie muszę przekonywać, na ile było to ważne i brzemienne w skutki dla tej nowo budowanej uczelni.  

Szeregi kandydatów na studia topniały w miarę upływu czasu. Niedający nadziei na sukces byli odsyłani do domu. Ja dziwnym trafem trwałem. Ostatnia rozmowa kwalifikacyjna i decyzja: mogę być przyjęty na studia na fakultecie (wydziale) saperskim. Nie chciałem. Armatami też nie chciałem się zajmować. Mój rozmówca wykluczył lotnictwo – wszyscy by chcieli – zaznaczył. W końcu stanęło na łączności. Niech będzie, jeżeli to takie fascynujące? Nie wiedziałem, że wybrałem jeden z najtrudniejszych kierunków, ale przywykłem w życiu dawać sobie radę. 

            Po powrocie do domu stawiłem się u pana dyrektora Ziemlewicza. Rozmowa była serdeczna i pouczająca. Zdałeś? Przebrnąłem. Pójdziesz? Chyba tak. Wygląda nieźle i dobrze jeść dawali (to niestety w przyszłości miało się mocno pogorszyć). Zapytałem o Genka Klugiewicza. Nie dotarł na egzaminy. W odpowiedzi dyrektor zapytał, ile mój ojciec ma hektarów? Odpowiedziałem, że siedem.  Widzisz, a jego ojciec ma jedenaście. To wystarczyło, aby jego nazwisko ktoś gdzieś wykreślił. Szkoda, Genek był dobrym uczniem i bardzo uzdolnionym matematycznie. Pamiętałem o tym wiele lat później. Byłem już po studiach i pracowałem w WAT, gdy jako przewodniczący tak zwanej komisji mieszkaniowej spotkałem się z jednym pułkownikiem wojsk wewnętrznych. Mieszkania zawsze były towarem reglamentowanym. Przydzielane były instytucjom i pilnie strzeżone przez te komisje. Mieliśmy, myślę o WAT, takie sporne mieszkanie z MSW i chcieliśmy je koniecznie odzyskać. 

Rozmowa zeszła na wczesne lata istnienia WAT, gdyż jak się okazało, mój rozmówca również tam pracował. „To może lepiej, że się wtedy nie poznaliśmy” stwierdził. W duchu przyznałem mu rację, gdyż pułkownik był w pierwszych latach istnienia WAT zastępcą szefa osławionej informacji wojskowej. Funkcja szefa, jak większość wtedy funkcji kierowniczych w Ludowym Wojsku Polskim, w tym w WAT, była zastrzeżona dla oficerów radzieckich. Nazwiska pułkownika nie podaję; jest ono powszechnie znane ze względu na wysokie stanowiska, jakie w kraju zajmował do niedawna jego syn. 

Opowiedziałem mu o Genku. To duża strata dla kraju i wojska, że tak uzdolniony chłopak nie został dopuszczony do studiowania w WAT – dowodziłem. Odpowiedź pułkownika kompletnie mnie zaskoczyła. Stwierdził: „Takie mieliśmy dyrektywy. Gdybyśmy mieli nie przyjmować takich blondynów jak wy” – tu znacząco spojrzał na moją rudawą czuprynę – „pewno studiowałby on, a nie wy”. Uznałem dalszą rozmowę za bezprzedmiotową. Byłem twardym negocjatorem i mieszkanie musieli oddać.

            Tak dobiega końca opowieść o Moim Liceum. W 1951 roku nie miałem wakacji. W Akademii musieliśmy się stawić już w dniu 1 sierpnia. Umundurowani i skoszarowani przeszliśmy przyspieszony, jednomiesięczny kurs rekrucki (to, że jako dzieci nauczyliśmy się chodzić, okazało się nieprawdą), później przysięga i od 1 września normalne studia. Dlaczego od pierwszego września, a nie pierwszego października – nie wiem? To jednak już zupełnie inna opowieść. Po Moim Liceum w Lipnie pozostały tylko dobre wspomnienia. 


[1] Opublikowane w „100 lat Zespołu Szkół im. Romualda Traugutta w Lipnie. Wiek historii, tradycji, wspomnień…”                  Lipno 2017, str. 486