| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Kotka

Opowiadanie to „chodzi mi po głowie” od dawna. Zdarzenie, którego dotyczy sięga moich naprawdę wczesnych lat dziecięcych. Nie ma wątpliwości staję się starym człowiekiem i stąd powrót do tych lat. Skończyłem przecież dziewięćdziesiątkę. 

Zwierzaków w naszej rodzinie mieliśmy wiele. Pewnie wszystkie zasługują na wspomnienie. Mówią, że nasi pupile upodobniają się do nas. A może my do nich. W końcu stajemy się w pewnym sensie do siebie podobni. Dotyczy to jednak raczej piesków. Koty chodzą swoimi drogami i nas traktują jako dodatek do kota, a nie odwrotnie. Nie dotyczy to kotki bohaterki tego opowiadania. Wróćmy do lat mojego dzieciństwa i do naszej Kotki. Nie miała imienia, była po prostu Kotką. Kotka stała się czymś więcej niż zwierzakiem w naszej rodzinie. Była wyjątkową. Nic dziwnego, że stała się prawie członkiem naszej rodziny. Ona, Kotka też tak uważała.

               Zwierzęta na wsi spełniają określone role. To nie są zabawki. Przykro się przyznać, że większość z nich są hodowane, karmione, by następnie zostać zabite i zjedzone. Zjedzone na miejscu lub sprzedane do ubojni, by następnie trafić do kupujących, restauracji itp. niestety w tym samym celu. Taki jest zawód rolnika. Nie rozczulali się oni nad hodowanymi przez siebie zwierzętami. To nie znaczy by je nienawidzili, pogardzali nimi czy je maltretowali. Znałem wielu rolników, którzy mieli silną więź z swymi podopiecznymi lub się z nimi jakby przyjaźnili. Mój brat przez długi czas hodował krowy. Był takim poważnym hodowcą. Nie spał, gdy krowa się cieliła, odbierał poród, był mamką pojąc młode cielęta ze specjalnego naczynia przypominającego krowie wymię. Głaskał je i drapał w okolicy szyi. Lubiły to. Już jako dorosłe krowy często przybiegały do niego po tą pieszczotę i dostawały ją. Mój szwagier mieszkający na wsi Gutowo za Toruniem wyhodował pięknego ogiera. Miał on (ogier nie szwagier) przedziwne nawyki. Z rana nie pozwolił się przygotować do pracy (założyć odpowiednie oporządzenie) zanim szwagier go nie poklepał po szyi i pogłaskał po głowie. Za kostkę cukru dziękował wielokrotnymi skłonami głowy. Najwięcej niesprawiedliwych ocen słyszałem za niewłaściwe traktowanie na wsi psa. Pies na wsi spełniał rolę stróża. Taka była jego rola i tego od niego wymagano. Miał dniem i nocą być poza domem (mówiliśmy na podwórzu) i alarmować głośnym szczekaniem o zbliżaniu się kogokolwiek obcego. Za to był chwalony przez gospodarza i karmiony przez gospodynię. Spał w ocieplonym, wysłanym ciepłą wykładziną pomieszczeniu (nazywanym brzydko budą) i niestety, ze względu na bezpieczeństwo przechodniów, bywał przywiązywany łańcuchem. Mroźne noce spędzał ze innymi zwierzętami przeważnie krowami. Takie były zwyczaje na wsi, mojej wsi jaką pamiętam. Czy koty też miały taki przydział zajęć? Ogólnie rzecz biorąc nie. Raczej miały zadbać, by zbytnio nie rozpleniły się w obejściu myszy. Nie dotyczyło to naszej Kotki. Ona została przez mego ojca przywieziona z Działynia (taka duża wieś na Ziemi Dobrzyńskiej) skąd pochodził móojciec, z określonym zadaniem. Podobno pochodziła z dobrej rodziny. Jak twierdził ojciec, jej matka była znakomitym łowcą. Moja matka była odmiennego zdania. Takie maleństwo, chude i zabiedzone zapewne podziali los wcześnie sprowadzanych kotów. Niestety nie dawały sobie z naszym problemem rady, zdychały.

               Koci problem u nas polegał na inwazji szczurów. Jako dziecko nasłuchałem ja się o ich inteligencji i zwyczajach. Stanowiły liczne rodziny (nazywano je watahami) przemieszczające się z jednego miejsca na drugie i trudno było się ich pozbyć, gdy postanowiły gdzieś zamieszkać. Ludzie, którym nie po drodze było mieszkać z nimi razem przeważnie starali się je truć. Ten niegodny sposób pozbywania się niechcianych sąsiadów, w przypadku szczurów był sankcjonowany, dopuszczalny. Nie wywoływał żadnych reakcji. Szczuty nie miały wtedy wielu obrońców. Teraz na pewno by się tacy znaleźli, ale zapewne szczurów jest mniej, bo o wielu słyszymy (obrońcach) , a o szczurzych nie. Z truciem niestety szczury dawały sobie radę. Widocznie miały dobrze rozwinięte sądownictwo i w związku z tym wielu skazańców. Jak opowiadali w mojej obecności znawcy przedmiotu, każde nieznane pożywienie im stawiane było testowane przez takiego skazańca. Jeżeli przeżył, reszta rodziny to pożywienie jadła. Gdy nie przeżył, jadło było zakazane i przez inne szczury już nie jedzone. Słyszałem jeszcze o innych ciekawych zwyczajach, świadczących o ich niezwykłej przebiegłości, ale nie będę o nich pisał. Mogą nie być dostatecznie frapujące dla ewentualnych czytelników tego opowiadania. 

               Ojciec, który wypowiedział ostrą wojnę szczurzej rodzinie zamieszkującej nasze obejście, walkę przegrywał. Nasza drewniana chałupa stała na kamiennych podporach.  Pomiędzy kamieniami były szczeliny, przez które szczury swobodnie przechodziły. Inne przegrody z drewna były w mało widocznych miejscach przegryzane, tak że mogły one swobodnie penetrować wszystkie pomieszczenia. Uszczelnianie gliną a nawet cementem mieszanymi z rozbitym szkłem nie stanowiły dla nich przeszkody. Usuwały je (robiły przejścia) zanim jeszcze mieszaniny te twardniały. Walka ze szczurami w przypadku naszego domostwa stawała się beznadziejna. Jedynym wyjściem było sprowadzenie szczurzego nieprzejednanego wroga – kota. Niestety wcześniejsze zabiegi okazały się nieskuteczne. Dotychczas sprowadzane koty zjadały części zabitych szczurzych osobników i zdychały. Może byli to zatruci skazańcy?

               W takiej to trudnej sytuacji w naszej rodzinie pojawiła się „kotka”. Była cała czarna. Jak pamiętam miała mało widoczne białe pasemko pod szyją i białe końcówki na przednich łapkach. Nie wiem, czy ten opis do niej pasował. Było to bowiem maleństwo w stu procentach bezradne. Matka, gdy ją zobaczyła powiedziała, że nie pozwoli jej wpuścić do pomieszczeń ze zwierzętami, gdzie swobodnie grasowały szczury: 

– Zrobią jej krzywdę – zawyrokowała.

Tak jakby od początku do siebie poczuły sympatię. Mówię o matce i kotce. Nie wiem kto zapoczątkował tą przyjaźń, ale na pewno inicjatywę i duży udział w niej widzę kotki. Co prawda zgodnie z zapowiedzią matka nie pozwoliła kotce na kontakt ze szczurami, zapewniła jej pod dostatkiem mleka i może coś tam więcej, ale to kotka od samego początku, gdy matka siadała przy kuchni siadała jej na kolanach lub przytulała się do nóg. Był to rytuał, który trwał przez cały czas pobytu u nas kotki, a więc długo. Z przerwami oczywiście na wysiedlenia okupacyjne to jest zdarzenia, niezależne ani od nas, ani od kotki.

Kotka nie sprawiła ojcu zawodu; raczej dalece idącą niespodziankę. Myślę o zadaniu z jakim została do nas sprowadzona. Gdy okrzepła, zmężniała do szczurów zabrała się planowo i systematycznie. Każdej nocy zakradała się do stajni, zaduszała pięć, sześć dorodnych osobników i układała je równiutko jeden koło drugiego na posadce zaraz przy drzwiach wejściowych do stajni. Ojciec rano mógł je wyrzucić na gnojownik lub najczęściej zakopać. Kotka natomiast z miną niewiniątka wracała do kuchni, by jak zwykle siedzieć przy matce. Ojciec zauważył, że konie są spokojniejsze. Lepiej się najadają. Wcześniej bywało, gdy szczury wchodziły im koryta nie chciały jeść. Trzeba było koryto dokładnie umyć, by znów jadły. Podobnie było ze świniami, chociaż te były mniej wybredne. Konie to zwierzęta czyste i lubiące czystość. Kotka dostawała wtedy wszystko co chciała i ile chciała. Było widać, że jej aktywność nie jest niestety bez wpływu na jej stan. Schudła, a ślady na futrze wskazywały, że z tymi basiorami musiała walczyć.  Na ile był to dla nas ważny problem niech świadczy fakt, że rozmawialiśmy o tym wieczorami. Oczywiście kibicowaliśmy kotce, a chętnych do głaskania kotki nie brakowało. I stał się cud. Najpierw „pogłowie szczurzych zwłok” zaczęło maleć. Aż pewnego dnia ojciec ogłosił, że szczurów nie ma. To nie było tak trudne do stwierdzenia. Były one (szczury) bezczelne i wcale nie bały się. Sam je widziałem siedzące na ogrodzeniach kojców świń lub cieląt nieuciekających, gdy do nich się zbliżałem. Sąsiedzi (zimą zbierali się i grali w karty) opowiadali, że widzieli watahę przepływającą sadzawkę[1] i wynoszącą się w inne miejsce. Ze zrozumiałych względów nie dopytywaliśmy się, gdzie mogły się w pobliżu zadomowić. 

 Co z kotką? Straciła zajęcie? Kotka wykupiła dożywotni pobyt w naszej chałupie jako członek rodziny. Praktycznie nic się nie zmieniło. Rano kotka razem z matką biegła do szopki, gdzie stały krowy i czekała na progu, aż krowy zostaną wydojone. Dostawała swoją miseczkę mleka, którą zjadała na miejscu, gdy mleko było przelewane przez sito i przygotowywane do wyniesienia do mleczarni. Następnie wracała do kuchni, którą uważała za swoje „królestwo”.

Tego zwrotu użyłem celowo. Na wsi jest dużo zwierząt. Jednak do części mieszkalnych wchodzą nieliczne. W zasadzie jedyni koty i psy. U nas tzw. „burki”[2] w domu nie były mile widziane. Ich miejscem przebywania było podwórze, inaczej obejście gospodarcze. Miały przecież pilnować ich. Oczywiście bywało, że wpadały np. do kuchni, by coś dostać do jedzenia, albo ukraść, ale były przez gospodynie wypędzane. 

Kotka wprowadziła nowe porządki. Do jej królestwa żaden kundel wstępu nie miał. Była waleczna, miała niezwykle ostre pazury i wiedziała, jak ich używać. Wskakiwała psu na grzbiet i drapała po oczach i nosie. Nie widziałem takiego, który zdołałby odeprzeć jej atak.

Pies nie musiał nawet wejść do kuchni.  Już, gdy znalazł się w sieni był dyscyplinowany. Nasze pieski o tym wiedziały i nie wchodziły jej w drogę. Skutki niesubordynacji mogliśmy zauważyć, gdy wszedł do kuchni sąsiad, a za nim jego mały piesek. Nie zdążyliśmy go uprzedzić o zwyczajach kotki, gdy biednego psiaka musieli wszyscy bronić. Nic nie pomogło, piesek do kuchni nie wszedł, a sąsiad był trochę obrażony. Kotka demonstrowała swoją władzę. Poranne przejście kotki z matką do szopki, gdzie stały krowy było charakterystyczne. Kotka miała zjeżoną na grzbiecie sierść pionowo postawiony ogon. Zdawała się mówić: niech no mi tu który podskoczy. 

Tak szczęśliwe życie wiodła nasza wyzwolicielka od szczurów aż do pewnego pogodnego czerwcowego dnia, gdy Albert Wycke dokonał pełnego spisu inwentarza naszego, a my zostaliśmy jego (inwentarza) pozbawieni. Na małej furce zaprzężonej w jednego (też nie naszego) konika wyjechaliśmy w nieznane. A co kotka? Wtedy mogłem się przekonać, że koty mają zakodowane miejsce do życia. Jest to kod tak silny, że przeważył przywiązanie kotki do matki. Biegła ona za wozem do sadzawki, a potem zawróciła do swego królestwa do kuchni. Nie wiedziała, że tam niestety wiele się zmieniło. Zmieniła się niestety gospodyni. 

Ja niewiele mogę powiedzieć o jej dalszych losach kotki. Za to mogę skorzystać z opowieści mego brata. On wiedział znacznie więcej. Podobno opowiedziała mu nasza siostra Jadwiga. Została służącą u Besarabów po Mierzwickich, a to przecież po sąsiedzku. Może trochę koloryzował, myślę o bracie Janku.  Nie szkodzi, co opowiedział wam przekażę. 

Kotka zachowała dawne miejsce, ale nie zachowała dawnych warunków. Porannej miseczki mleka, panowania w swoim królestwie w kuchni i pewno jeszcze wielu innych rzeczy, o których tylko ona wiedziała. Zdziczała. Wędrowała po okolicznych stodołach. Znając jej zaradność łowiecką nie sądzę by głodowała. Jadała nie tylko myszy. Kury znosiły jajka w różnych miejscach, można było je znaleźć. Nikt ich nie upilnował. Wiem o tym, gdyż zabierał mnie ojciec z sobą, gdy pracował właśnie u tegoż Besaraba. Pomagałem mu. Byłem sadzany na konia i bronowałem zaorane pola. Po kilku godzinach musiał mnie ojciec z grzbietu konia zdejmować i jakiś czas przy dziurawej stodole odpoczywałem. Tam właśni znajdywałem jajka, które metodą dwóch dziurek wypijałem. Kotka na pewno też to potrafiła, chociaż nie metodą dwóch dziurek. Małych kurczaczków hodowanych w gospodarstwie też, gdy zginęły nikt nie był w stanie stwierdzić co się z nimi stało. 

Jej niecne praktyki zostały wykryte, gdy zaczęła zjadać pisklęta gołębi. Besarab po Mierzwickich miał dwójkę dzieci. Starszą dziewczynkę nawet pamiętam, chociaż nie bawiliśmy się z nimi. Zdaje się miała jakąś chorobę skóry, drobne na rękach strupy. Chłopiec był młodszy i dla niego hodowane były owe gołąbki. Zniknięcie z gniazda małego gołąbka zaraz było zauważone. Podobno na złodzieja została zastawiona pułapka, w którą nasza biedna kotka niestety wpadła. Wymyślono dla niej surową karę, właściwie została skazana na śmierć przez rozstrzelanie. Tak powiedział nam mój brat, a on wiedział od parobka, który pracował tak jak moja siostra Jadwiga u tych Besarabów.  Miała zostać zastrzelona z fuzji, dubeltówki jaką posiadał Besarab, a może ktoś z sąsiednich Niemców. Nie ważne. Ważne, że miała być zastrzelona. W tym celu należało ją unieruchomić. Uznano, że najlepiej będzie ją przed tym powiesić. Jak zaplanowano tak uczyniono. Została powieszona na sznurku na gałęzi rosnących w sadzie śliw, a egzekutor strzelił do niej z niewielkiej odległości i….kotka uciekła.

Zdaniem naszych rozmówców egzekutor przestrzelił sznurek, na którym kotka wisiała i ją w ten sposób uwolnił. Pewnie nie chciała spokojnie wisieć i utrudniała egzekucję. Jej chyba też się niestety oberwało. Pamiętam, że miała na parę milimetrów rozerwane ucho. Może to wtedy jej się przytrafiło. Nie wiem. Ona też nic na ten temat nie mówiła. W każdym razie przeżyła. Gdy w 1945 r. wróciliśmy na swoje gospodarstwo pewnego dnia pojawiła się kotka. Jak zwykle położyła się na matki kolanach i dostała spodeczek mleka, mimo że krowę – uciekinierką z niemieckiej branki mieliśmy tylko jedną i na to mleko było znacznie więcej chętnych. 

Niby wszystko wróciło do normy. Wszyscy z najbliższej rodziny przeżyli okupację. Kotka też. Mieliśmy biedę. W równym stopniu dotyczyła wszystkich łącznie z kotką. Ciężką pracą rodzina dorabiała się godniejszego życia. Polepszały się warunki bytowania. Kotce też, była przecież jakby jedną z nas. Ja odszedłem z domu. Najpierw do szkoły do Torunia, później uczęszczałem do liceum w Lipnie. Wracałem jednak na wakacje, na niedziele i święta i zawsze znajdowałem kotkę w tym samym miejscu. Zmieniła się. Zawszy kruczo czarna o lśniącej sierści, poszarzała. Spytałem matki. 

– Nie widzisz, ona posiwiała. Teraz już nie widzi, jest ślepa. Przynoszę jej mleko, a czasem daję gotowaną skórkę lub trochę jajecznicy. Bardzo to lubi.

To co nie wychodzi.

– Wychodzi, ona zna na pamięć tu każdy kąt. Węch jej pozostał.

Dokładnie nie pamiętam, kiedy to było, gdy po przyjeździe do domu nie spotkałem kotki. Odeszła. Brat zakopał ją na ogródku. Ona tam jest na miejscu, które sobie wybrała i na które zasłużyła.


[1] Zbiornik wodny, bagienko przy domu. 

[2] Popularna nazwa na wsi psa.