| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Kanonada

Niektórzy ludzie rodzą się „kapralami” i takimi przeważnie pozostają do końca życia. To taka cecha charakteru nie mająca nic wspólnego ze podoficerskim stopniem wojskowym, a nawet samym wojskiem. Dlatego muszę w tym miejscu przeprosić rzeczywistych kaprali. Spotkałem wielu z nich w swoim życiu i bardzo często byli to bardzo przyzwoici ludzie nie mający nic wspólnego z moim psychicznym kapralem. 

Kapral psychiczny w cywilu to nieszczęście, ale taki kapral w wojsku to tragedia. Tam spotyka się ich najwięcej; oni kochają władzę i lubią ją okazywać szczególnie słabszym i bezbronnym. Wojsko sprzyja kapralom, a oni lgną do wojska. Spotkałem w swoim życiu kilka postaci, którzy niezależnie od posiadanego stopnia wojskowego byli i pozostali kapralami. O jednym takim klinicznym przypadku niepoprawnego kaprala i jego starciu z WAT-owską bracią studencką chcę opowiedzieć.

Nasz kapral był majorem i nazywał się B. W czasie, gdy studiowałem w WAT (wczesne lata 50-te) był dowódcą kursu słuchaczy w jednym z fakultetów. Szczęśliwie nie naszego. Naszym dowódcą był w tym czasie prawdziwy wychowawca, którego nazywaliśmy Tatą i wszystkim idącym do wojska życzę spotkać takich oficerów. Dlatego bezpośrednio na własnej skórze nie odczułem działania metod wychowawczych stosowanych przez majora B. Znam je jednak z opisu kolegów. Nie były budujące. Na przykład nasz kapral był ciekawy, jak ćwiczą jego podwładni na zaprawie porannej, gdy jego w pobliżu nie ma. Ta myśl męczyła go do tego stopnia, że postanowił to sprawdzić. W swoim przekonaniu wpadł na iście genialny pomysł. Przed internatami studenckimi stały śmietniki. Były to kwadratowe, o boku około trzech metrów, zadaszone budowle z cegły silikatowej o ażurowych ściankach, w których ustawione były normalne metalowe kosze na śmieci. To w jednym z nich pomiędzy tymi koszami postanowił schować się obywatel major B., by sam niewidoczny mógł bez przeszkód „nakryć symulantów” porannej zaprawy i wyciągnąć w stosunku do nich surowe konsekwencje. Koledzy opowiadali nam, że spotkał go tam jeden słuchaczy wynosząc śmieci, złośliwi snuli opowieści bardziej groteskowe. 

Słuchacze pozostałych fakultetów także znali dobrze obywatela majora B. Rano i wieczorem, w dni powszednie, niedziele i święta krążył po całym terenie i wdrażał z całą bezwzględnością swoiście rozumiane zasady regulaminowego zachowania. A zadowolić go było trudno. Zawsze można uznać, że honory są oddawane nie dość dokładnie lub znaleźć niedoskonałości w umundurowaniu. I znajdował. Zeszyt, w którym zapisywał napotkane usterki pęczniał, a meldunki o nich krążyły za nami jak złowieszcze kruki.

Te próbki poczynań wychowawczych naszego majora – kaprala usprawiedliwiają niechęć, jaką odczuwała do niego wkrótce cała społeczność studencka i karę, jaką w stosunku do niego zastosowała. Kara była dotkliwa, w swej prostocie genialna i nie znaleziono sposobu jej przeciwdziałania. Po prostu gdziekolwiek major B. pojawił się wśród słuchaczy natychmiast zaczynała się kanonada. W pewnej chwili ktoś głośno krzyczał P U U U. W gromadzie nie wiadomo, kto to zrobił, a na dochodzenie nie było czasu, bowiem za chwilę z innego miejsca wydawany był ten sam okrzyk i za moment z jeszcze innego i jeszcze innego itd. Odejście majora powodowało, że towarzystwo się uspakajało, wszystko wracało do normy i regulaminowego porządku. Kto wpadł na pomysł „strzelania” za majorem B. nie wiadomo, chociaż wielu przypisywało sobie to autorstwo. 

Nie było tak świętego miejsca, gdzie major B. mógłby pojawić się wśród słuchaczy, a ci by mu nie pokazywali, że jest persona non grata.Nie chodziliśmy wtedy w szyku, gromadnie do kościoła, ale z determinacji, z jaką był zwalczany nasz kapral sądzę, że nie mógłby tam się z nami znaleźć. 

Świadczy o tym chociażby scenka, której byłem naocznym świadkiem; odbywała się bowiem bezpośrednio obok miejsca gdzie siedziałem. Całą rozmowę dokładnie słyszałem, zapamiętałem i relacjonuję. 

Było to w okolicy lub nawet bezpośrednio w dniu Święta Wyzwolenia. Święto to obchodzone było wtedy w dniu 22 lipca w rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN. Był piękny słoneczny dzień, a spora gromada studentów – WAT-owców miała mieć pokaz grupowych ćwiczeń gimnastycznych, które nazywaliśmy „harnasiami”. Harnasie zabrały nam sporo czasu i po raz pierwszy (i pewnie ostatni) zdarzyło się, że duża grupa słuchaczy WAT opalała się na rozkaz pod okiem dowódców i lekarzy. To temat do innej wesołej opowieści z życia studentów WAT, którą być może kiedyś napiszę.

W dniu, który wspominam siedzieliśmy grupkami na kortach z tyłu stadionu Legii na Łazienkowskiej i czekaliśmy na sygnał by wbiec na główną płytę i przed zaproszoną na tą uroczystość ludnością Warszawy okazać tężyznę fizyczną młodzieży wojskowej. Tak przynajmniej tłumaczyli naszą tam obecność pracownicy wydziału politycznego. 

Wśród nas przechadzał się zamyślony, chyba wtedy już jedyny w WAT przedwojenny oficer, pułkownik Mieczysław Kącki – zastępca komendanta WAT do spraw liniowych. 

W pewnej chwili pojawił się w odświętnie odprasowanym mundurze nasz major i nim dotarł do pułkownika zgromadzeni zdążyli zareagować. Sporadyczne, no dostatecznie głośne P U U rozległo się to z jednej, to z drugiej strony placu. Nieliczni przechodnie zaczynali się oglądać.

  • Słyszy Obywatel Pułkownik– poskarżył się major pułkownikowi Kąckiemu, do którego zdążył już dojść– znów zaczynają.

Pułkownik spojrzał na niego i z poważną miną powiedział: 

  • Majorze, proszę stąd odejść. Oni gotowi nas skompromitować. No idźcie już i to szybko – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Jak z powyższego widać była to rzeczywiście doskonała broń. Ale nasz major był uparty i postanowił walczyć. Postanowił złapać któregoś z dowcipnisiów na gorącym uczynku i spowodować jego przykładne ukaranie. O jednym takim przypadku wiem, bowiem zdarzył się bezpośredni w moim otoczeniu.

Była to niedziela. Dzień był upalny, toteż okna internatów, w których mieszkaliśmy były szeroko pootwierane. Wielu z nas pracowało wtedy wykonując na arkuszach A-1 z brystolu rysunki techniczne. Nagle dała się słyszeć ogólnie już nam znana strzelanina. Major B. szedł chodnikiem wzdłuż ulicy Lazurowej (teraz Kaliskiego) i linii tramwaju nr 20. Tej okazji nie można było przepuścić. Wkrótce we wszystkich oknach pojawiły się głowy słuchaczy, którzy głośno dawali wyraz swego stosunku do majora. W naszych oknach dla zwiększenia akustycznego efektu wykorzystane zostały zwinięte w tuby wykonywane rysunki. Efekt był piorunujący. Kanonada była tak głośna, że motorniczy zatrzymał tramwaj, gdyż nie wiedział, co się dzieje.

To pewno dzięki tym tubom major B. zwrócił uwagę na nasze okna. Złośliwi mówili, że miał zrobione szkice budynku i wiedział, do jakich numerów pomieszczeń należą określone okna na szkicu. Dość, że pewnie skierował się w stronę naszego sektora i wszedł do upatrzonego pokoju. Oczywiście nikogo z winowajców już tam nie było, ale dla mieszkańców pomieszczenia mogło się to skończyć marnie gdyby nie zacietrzewienie majora. Pokój nie był pusty. Siedział w nim i spokojnie robił swój rysunek nasz kolega Roman S. Był to człowiek spokojny i zrównoważony, który nie tylko w tej hecy nie brał udziału, lecz jej także nie pochwalał. Dawał zresztą temu wyraz nazywając nasze wyczyny niepoważnymi wygłupami. 

Starał się to wytłumaczyć majorowi, ale bezskutecznie. Co się rozegrało za drzwiami tego pokoju, nie wiemy. Romek nie chciał o tym mówić. Mieliśmy ciężkie wyrzuty sumienia tym bardziej, gdy dowiedzieliśmy się, że Roman ma wyznaczony karny raport u samego Komendanta Akademii generała Leoszenii. Major tryumfował. Nasz kolego miał ponurą minę i milczał. On naprawdę chciał w Akademii studiować, pracował solidnie i zaliczał wszystkie rygory. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę i rozważaliśmy, co zrobić by Romkowi nie stała się krzywda.

Linia obrony, jaka przyjął nasz kolega była doskonała w swej prostocie. Generał był znany z tego, że względnie łagodnie odnosił do żołnierzy, za to dość ostro traktował oficerów. Wysłuchał oskarżeń majora a następnie ze zdziwieniem wysłuchał, co ma do powiedzenia obwiniony. Ten, bowiem stojąc w nienagannej postawie zasadniczej (Romek miał naprawdę żołnierski wygląd) wyrecytował:

  • Daję słowo honoru słuchacza Wojskowej Akademii Technicznej, że nie wołałem za obywatelem majorem B. P U U.
  • Słyszeliście majorze – generał z dezaprobatą popatrzył na majora. 
  • Słuszatiel wolny – usłyszał Romek.

Problem rozwiązał się dla nas nadzwyczaj korzystnie, chociaż zdarzenie to spowodowało, że postanowiliśmy wykazywać więcej rozwagi. Zresztą wkrótce major zniknął na dłuższy czas. Zorientowani twierdzili, że leczył się z jakichś dolegliwości nerwowych, których się nabawił w związku ze służbą wojskową. Z kapralstwa go jednak nie wyleczono. Miałem możność widzieć go wiele lat później w kilku sytuacjach, w których zachowanie jego na obliczach normalnych kaprali zapewne wywołałoby rumieniec, uważny powszechnie za rumieniec wstydu.