| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Jan Wasilewski – Pamiętnik

Jan Wasilewski

Jan Wasilewski urodził się 4 kwietnia 1925 r. w Grodzeniu. Ojciec Andrzej, matka Stanisława z Wysockich. Pamiętnik pisał w wieku 82 lat, będąc już na rolniczej emeryturze. Materiał tu zawarty stanowi część jego zapisków. Inne wykorzystywałem w różnych miejscach moich wspomnień, zawsze jednak zaznaczając, że pochodzą z notatek mego brata Janka.

                                                                                                   Zdzisław Jankiewicz

1. Okupacja

We wrześniu 1939 roku, gdy Niemcy napadły na nasz kraj i zaczęła się wojna, miałem 14 lat i 5 miesięcy. Z rodzicami i rodzeństwem mieszkałem we wsi Grodzeń, pomagając im w gospodarstwie. Od samego początku obserwowałem wszystkie poczynania miejscowych Niemców. Stałe rewizje, aresztowania, bicie i wysiedlania. Starsi chłopcy i dziewczyny z sąsiedztwa byli wywożeni do Niemiec lub zabierani do pracy (na służbę) u Niemców w sąsiednich wsiach, gdyż w naszej wsi był tylko jeden Niemiec i posiadał zaledwie 4 ha ziemi.

Lecz i dla mnie skończył się okres wolności. W pierwszych dniach kwietnia1941 pojawił się u nas w domu Albert Wycke, Niemiec z sąsiedniej wsi Janowo (największy oprawca Polaków w całej okolicy chodzący zawsze w czarnym mundurze SS) i oznajmił, że zabiera mnie na służbę do Niemki o nazwisku Fler do wsi Makówiec. Nie było dyskusji. Ubrałem, jaki miałem ciepły przyodziewek, bo zima była wtedy sroga i długa. Wycke przyjechał po mnie saniami.

Na miejscu zostałem zapoznany z obowiązkami, jakie będą na mnie nakładane. 

Było to gospodarstwo średniej wielkości. Gospodarz walczył na froncie wschodnim. Dorosła córka zajęła sąsiednie gospodarstwo Polaka (Rutkowskiego), gdzie była już służba złożona z innych Polaków. Pierwszy tydzień pracy uznawany za próbny upłynął w spokoju. W niedzielę odwiedziła mnie siostra, przynosząc świeżą bieliznę. Siedziałem w oborze z krowami i końmi. Tam było przeznaczone dla mnie miejsce. Silny mróz trzymał nadal i śnieg leżał wokoło. 

W poniedziałek rano gospodyni rozkazała mi przygotować konie i sanie do podróży, gdyż chce jechać do miasta (Lipna) na zakupy. Moja pani wraz z córką i sąsiadką (p. Pryll) ubrane w futra usadowiły się z tyłu sań, otulając się dodatkowo przed wiatrem kocami. Ja na desce z przodu sań nie miałem rękawic i żadnego okrycia na nogi, które chroniłyby mnie od zimna. Na lepszy przyodziewek nie było mnie wtedy stać. Podróż do miasta przebiegła dobrze, chociaż zmarzłem. W mieście panie zabawiły dość długo. Czekałem na nie przeszło pięć godzin. Konie, pomimo przykrycia ich kocami, były niespokojne. Ja również biegałem wokół sań, by się rozgrzać i chowałem ręce pod kurtką. Droga powrotna była bardzo nieprzyjemna. Drżałem z zimna. Zgrabiałe ręce nie mogły utrzymać lejców. Na szosie w śniegu były głębokie koleiny, prawie wyrwy. Sanie zsunęły się w jedną z takich kolein i przewróciły. Wszystko się wysypało, pasażerki i sprawunki. Stało się to we wsi Chlebowo.  Ludzie odgarniający śnieg pomogli mi zatrzymać i uspokoić konie, postawić sanie. Gdy się obejrzałem za siebie, zrobiło mi się gorąco. Myślałem tylko o tym, co mnie czeka. Pasażerki pozbierały pakunki i bez słowa wsiadły do sań. Jedna jednak przesiadła się do przodu, usiadła obok mnie i kocem okryła też moje nogi, a nawet okryła mi kolana.

Po powrocie gospodyni wezwała mnie do mieszkania, gdzie zamiast obiadu otrzymałem wymówienie z pracy. Oświadczyła, że nie zdałem egzaminu. Nie potrafię wypełniać nałożonych na mnie obowiązków i mogę wracać do domu. Nie powiem, bym nie zrobił tego z radością. Miałem wtedy 16 lat. Nie dane mi było jednak pozostać tam długo.

Po kilku dniach pojawił się u nas ponownie Albert Wycke i oświadczył, że zabiera mnie do innej pracy. Towarzyszył mu nieco starszy człowiek, też Niemiec mieszkający w Makówcu. Nazywał się Jakub Wycke. Nazwisko Wycke było rozpowszechnione w naszej okolicy. Nie wszyscy byli spowinowaceni.  To u niego miałem służyć jako parobek rolny. Spodziewałem się tego. Wszyscy polscy chłopcy kończący 14 lat podlegali przymusowi pracy, a ja już miałem 16. Zabrałem swój skromny dobytek i pojechałem z nimi na nowe stanowisko pracy. 

Pierwsza rozmowa z nowym „chlebodawcą” wypadła korzystniej niż pierwsza z panię Fler, a znacznie przyjemniej niż z Albertem Wycke, którego rozmowy z Polakami wszyscy znali. Mój gospodarz miał powyżej 60 lat. Mieszkał z żoną i dorosłą córka. Druga córka była zamężna i mieszkała w sąsiedztwie. Jej mąż był na froncie wschodnim. Miał również syna, który służył w armii i też  był na froncie.

Gospodarstwo, w którym miałem pracować, miało powierzchnię 30 ha. Była to jego własność. Wkrótce dołączył ziemię sąsiada (10 ha). Powiększyło to znacznie ilość i zakres prac do wykonywania.

Zabudowania gospodarcze były obszerne i zadbane. Obora na owe czasy była nowoczesna. Wszędzie wybetonowane chodniki i posadzki. W tym budynku stało 5 koni roboczych, nie licząc źrebaków, 20 sztuk bydła, a w dalszej kolejności (za ścianą) chlewy dla świń.

Obok stanowiska dla koni była zagroda dla młodego ptactwa. Nad nim była zawieszona zbita z desek skrzynia wysłana słomą  i przykryta podartym kocem. To było miejsce do spania służących. Tak wyglądała moja „sypialnia”. Pierzyna, którą się nakrywałem, była ciągle mokra od pary wydzielanej przez zwierzęta. Od wczesnej wiosny było lepiej. Bo spaliśmy nad oborą na sianie. Schodziliśmy na dół dopiero, gdy nadchodziły przymrozki. 

Panował ścisły rygor, większy niż w wojsku. Letnią porą „pobudka” była o godzinie czwartej rano, a właściwie nocą. Każdy miał wyznaczoną pracę. Ja usuwałem obornik od krów i (jeżeli były karmione w oborze) zadawałem im paszę. Czyściłem, ubierałem oraz zaprzęgałem konia do wozu i jechałem do mleczarni z mlekiem. Mleko odwirowywało się ręcznie, a odwoziłem ok. 100 litrów, a nawet więcej. Gimnastyka poranna była więc uczciwa. 

W tym czasie służąca z córką gospodarza doiły krowy i przygotowywały mleko odwożone następnego dnia. Dugi służący usuwał obornik od koni, czyścił je i przygotowywał do pracy.

Do godz. 7.30 przeważnie było po osprzęcie, a ja wracałem z mleczarni. Wtedy jedliśmy śniadanie. Codziennie jedliśmy zacierki z ziemniakami zalane odwirowanym (odtłuszczonym, nazywaliśmy je odciąganym) mlekiem. Do tego podawany był chleb. Chleba było pod dostatkiem, można było jeść do syta.

Po śniadaniu od godz. 8.00 rozpoczynała się praca właściwa. Nigdy jej nie brakowało. Obiad o godz. 12.00 przeważnie trwał pół godziny. Po tym znów do pracy. Koniec pracy w polu o godz. 6.00 był także przestrzegany punktualnie. Gdy prace w polu były szczególnie ciężkie, o godz. 4.00 gospodyni przynosiła podwieczorek. Była to kromka (glonek jak mówiliśmy) chleba posmarowany tym, co było dostępne (smalec, margaryna, rzadziej masło).  Oczywiście pozostawały jeszcze prace wieczorne w oborze. Każdy miał wyznaczoną swoją działkę przy oprzęcie inwentarza, którą musiał dokładnie wykonać. Kolacja była wyznaczona na godz. 7.30 wieczorem. O godz. 8.00 szliśmy spać.

Pierwsze dni, tygodnie, a nawet miesiące bardzo mi się dłużyły. Tęskniłem za domem, chociaż co drugą niedzielę miałem wolną i mogłem odwiedzić rodziców. 

Z czasem przyzwyczaiłem się i nawet rano budziłem się przed przyjściem i budzeniem przez gospodynię. Ona nigdy nie zaspała, a byłem tam około cztery lata.

Pierwsze miesiące pracy (służby) były dla mnie bardzo trudne. Nie ze względu na rodzaj pracy. Byłem silnym chłopakiem i dawałem sobie radę. Gospodarz, Niemiec, też nie odnosił się do mnie wyjątkowo nieprzyjaźnie. Przykrości wynikały ze strony współtowarzyszy niedoli, innych polskich robotników (służących). Na stałe u naszego gospodarza (oprócz mnie) procował służący o 6 lat ode mnie starszy i służąca. Do tego do pracy przychodził właściciel zabranego i przyłączonego sąsiedniego gospodarstwa ze swoją szwagierką. Wszyscy oni pochodzili z jednej wsi (Makówca) i dobrze się znali. Ja byłem najmłodszy i co by nie mówić – obcy. Zaczęli mnie prześladować. Dawali mi różne przezwiska, np. Mojek. Były takie chwile, (miałem takie wrażenie), że  starsza służba uważała mnie za ich służącego. Gdy było coś źle zrobione, wskazywali na mnie. Gdy czegoś zabrakło, Mojek nie przyniósł. Mojek zapomniał. 

Starałem się znosić to spokojnie, nie miałem się komu poskarżyć. Miałem jednak żal i  nabrałem wstrętu do otoczenia. Byłem rosły i dobrze zbudowany. Pracy się nie bałem i wykonywałem ją na równi z innymi. Jednak zapłatę otrzymywałem o połowę niższą od pozostałych. Człowiek był zdany na łaskę gospodarza. Był jakby jego własnością.

Przed pierwszymi żniwami gospodarz zapytał mnie, czy będę chciał kosić zboże kosą. To ciężka praca, praktycznie nie dla szesnastolatka. Byłem ambitny (może i głupi), w domu u rodziców już kosiłem i kosić umiałem. Nie umiałem jednak przygotować kosy, dobrze ją „naklepać” i wyostrzyć. Powiedziałem to gospodarzowi. Kupił, obsadził i przygotował mi nową kosę. Także ją naklepał i robił to przez cały tydzień, aż nauczyłem się tej czynności. Kosę naklepywało się dwa razy dziennie. Na zbożach (żyto, pszenica) kosa szybko się tępi.

Pierwszy raz na pole wyszliśmy w lipcową środę. Żniwa zawsze rozpoczynały się w środę lub sobotę. Taki zwyczaj był w naszej okolicy i Niemcy tego zwyczaju też przestrzegali. Mieliśmy kosić żyto. Kośników (czasem mówiono kosiarzy) było trzech i trzy dziewczyny do zbierania zboża za kośnikiem i wiązania go w snopki.  Ja jako najmłodszy z kosiarzy miałem kosić ostatni, za mną jako zbieraczka zdecydowała się  iść córka gospodarza. W drodze na pole usłyszałem rozmowę pozostałych służących:

– Damy szkołę Mojkowi. 

Wkrótce dowiedziałem się, na czym ta szkoła miała polegać. Po kolei wchodziliśmy w łan. Ja jako ostatni. Narzucili tak szybkie, mordercze tempo, że nie mogłem za nimi nadążyć. Coraz bardziej pozostawałem w tyle. Do godz. 10,00 (gospodyni przyniosła właśnie drugie śniadanie) znaleźli się tuż za mną, praktycznie dogonili mnie. To duży wstyd dla kosiarza. Lida (córka gospodarza), widząc to, klęła na przemian po polsku i niemiecku. Gospodarz chodził cały czas po polu, doglądał wszystkiego, jakby nie zauważał tych manewrów lub udawał, że go one nie obchodzą. Nie odezwał się słowem do nikogo. Tylko obserwował. 

Usiedliśmy do śniadania. Oni zadowoleni i uśmiechnięci, ja bardzo zmęczony (starałem się), a przede wszystkim zawstydzony. Nie wytrzymałem narzuconego tempa. Byłem jeszcze za słaby. Może także mało wprawiony do tej ciężkiej pracy.

Po śniadaniu Wycke przemówił. Powiedział, że nie znosi głupoty. Od tej chwili Jasiek (tak mnie nazywał) będzie kosił pierwszy. On narzuci tempo pracy. Jemu (Wycke) taka szybkość koszenia jest wystarczająca. Mnie zaś powiedział, że od tej chwili będę otrzymywał pełne, takie jak inni, uposażenie. Powiedział to przy wszystkich. Byłem mu za to wdzięczny. Jednocześnie zrobiło mi się wstyd za nas, Polaków, że to on, Niemiec, chronił mnie przed szykanami współtowarzyszy niedoli. To było bardzo przykre.

Przeszły żniwa i nadeszła jesień. Jesień to okres ciężkiej pracy na roli. Znacznie krótszy dzień, dużo opadów i czas najcięższych prac w polu – wykopki. Zbiory ziemniaków (raczej mówiliśmy kartofli) i buraków. Interwencja gospodarza nieco polepszyła moją pozycję wśród służby, lecz nie do końca. W dalszym ciągu traktowany byłem jako obcy i obarczany winą za wszelkie niedoróbki, jakie zdarzały się w naszej pracy. Z drugiej strony zauważyłem, że córka gospodarza, Lida, przy wspólnych pracach coraz częściej rozmawiała ze mną. Powiedziała nawet kiedyś, że lubi rozmawiać po polsku. Zdziwiłem się, ale nic nie powiedziałem. Wtedy na takie tematy lepiej było nie rozmawiać. Zebrałem się jednak na odwagę i powiedziałem jej, a właściwie przez nią poprosiłem gospodarza o możliwość przeniesienia mnie na inne gospodarstwo, bo trudno znosić mi wszelkie nieprawdziwe informacje (donosy), jakimi jestem obarczany. Zauważyłem, że wysłuchała moich zwierzeń z uwagą, chociaż nic mi nie obiecała. Jednak w ciągu miesiąca moja sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Ja pozostałem, a moich prześladowców (służącego i dwie służące) przeniesiono do innych gospodarstw. Ze starej służby pozostałem sam. Do pracy gospodarz przyjął dwie młode dziewczyny z Makówca i 21 – letniego chłopaka z Lubówca. Przeniósł nawet Wołkiewicza, który zamieszkiwał zajęte przez niego sąsiednie gospodarstwo, a na jego miejsce przyjął dwie wysiedlone kobiety, których mężowie byli wywiezieni do pracy  w Niemczech. Przychodziły one do sezonowych robót na zawołanie, gdy zachodziła taka potrzeba. Na lato, do pasienia krów, sprowadzał polskich chłopców 12, 13 lat. Z tymi chłopcami, a raczej z bydłem, był największy problem – (brak wyjaśnienia na czym polegał ten problem – Z. J. ).

W nowym składzie od samego początku zapanowała przyjazna i życzliwa atmosfera. Rozumieliśmy się wzajemnie i razem rozumieliśmy nasz los. Tak przepracowaliśmy do wyzwolenia.

Nasz gospodarz nie nosił żadnego munduru. Nie wyróżniał się okrucieństwem w stosunku do Polaków, co było często udziałem innych Niemców. Polacy nie narzekali na jego postępowanie. To nie znaczy, że nie korzystał z możliwości, jakie stworzyła mu okupacja Polski.  Prawie połowa wsi była pod jego nadzorem. Wśród miejscowych  Niemców miał duże poważanie. Był już starszym człowiekiem. Jako dziecko poznał Rosję, później pracował w Stanach Zjednoczonych. Do Polski przyjechał z Ameryki w latach międzywojennych i osiedlił się w Makówcu, gdzie zakupił stosunkowo duże gospodarstwo rolne. To te przeżycia może były powodem jego powściągliwości w postępowaniu w stosunku do Polaków. Miałem możliwość  tego zaznać. To nie znaczy, by istotnie odróżniał się od innych w stosunku do budowy tysiącletniej rzeszy niemieckiej. Początkowo chyba nawet wierzył w zwycięstwo Niemiec w toczącej się wojnie. Otrzeźwienie przyszło później. Inny nastrój zauważyliśmy w jego postępowaniu i zachowaniu, gdy załamał się niemiecki front pod Moskwą. Szczególnie zauważyłem to ja. Byłem traktowany bardziej ulgowo, a przez córkę gospodarza nawet przyjaźnie. Byliśmy odcięci od wszelkiej informacji. Czasami jednak coś powiedziała, z czego ja, jak większość Polaków, cieszyłem się. Nigdy jednak nic nie mówiłem. Taki to był czas, że należało trzymać język za zębami.

Syn gospodarza walczył na froncie wschodnim. Dwa razy był na urlopie. My jako służba obserwowaliśmy ich zachowanie i czasami słyszeliśmy strzępy rozmów. Tam więcej było płaczu niż radości z ich spotkania z synem. Z jego relacji poznawali zachowanie Niemców w stosunku do Rosjan i odwrotnie. 

Mimo młodego wieku rozumiałem te wszystkie przemiany. Przed żniwami 1944 roku front zbliżył się pod Warszawę. Pewnej niedzieli mój gospodarz został wezwany na jakieś ważne zebranie do Kikoła. Po powrocie zostałem po raz pierwszy przez niego wezwany do gościnnego pokoju w mieszkaniu.  Należy zaznaczyć, że przez cały okres mojej służby nigdy w tym pokoju nie byłem. Służba praktycznie nie miała wstępu do ich domu mieszkalnego. Stajnia, szopa i inne zabudowania gospodarcze były naszym mieszkaniem. Z czasem zdarzało mi się bywać przypadkiem w niektórych pomieszczeniach tego domu, nigdy jednak w owym pokoju gościnnym. Wtedy właśnie i w tym pomieszczeniu wyjawił mi plany na wypadek nadejścia frontu na nasze tereny. Będą uciekali. Do mnie ma pełne zaufanie. Jeżeli nadejdzie czas ucieczki, chce, abym jechał z nimi i nie zostawił ich samych w trakcie ucieczki. 

Wyraziłem zgodę, bo w tym czasie inaczej odpowiedzieć nie mogłem. Moja gospodyni dodała, że w przyszłości Jasiek i Lida będą mężem i żoną. W duchu roześmiałem się z tej perspektywy, ale tą nowiną nie podzieliłem się z nikim, nawet  w domu z matką.

Nastały żniwa. Ucichły odgłosy dział pod Warszawą. Jak wiadomo,  front zatrzymał się na prawie pół roku. Krwawiło powstanie w Warszawie. My, jak zawsze, zajmowaliśmy się każdy swoją codzienną pracą. Przygotowania do ucieczki jednak trwały. Wyremontowany został duży wóz, na który zbudowano nakrycie (budę) z desek. Wyszykowano także uprząż dla koni i inne akcesoria przydatne w dłuższej podroży. Gospodarz dbał, bym w przygotowaniach tych uczestniczył; pytał o moje zdanie i brał je pod uwagę. Chcąc nie chcąc, przejmowałem się tym. Wiedziałem, że wszelkie powstałe później problemy będą na mojej głowie. Lepiej przewidywać je wcześniej.

               Z początkiem września okoliczni Niemcy dostali rozkaz dostarczenia sześciu podwód parokonnych do budowy okopów. Budowano je w okolicy Lubicz – Toruń – Chełmża.  Podwody zmieniano co trzy , cztery tygodnie. Mój gospodarz jako patriota przeznaczył do kopania okopów wóz i jednego konia. Drugiego konia dał Niemiec Otto. Zakończenie budowy umocnień przewidywano w połowie grudnia. Niestety, na dodatek do wozu i konia mój gospodarz dołożył mnie. Nie byłem z tego zadowolony, ale nie było innej rady. Uważał on, że będę dobrze dbał o konie, a ponadto obiecał, że o mnie nie zapomni. W rzeczy samej słowa dotrzymał (?).

W określonym dniu września 1944 załadowaliśmy wóz paszą dla koni, ja dostałem od gospodyni koc i poduszkę do spania, kostkę masła i bochenek chleba do jedzenia i około południa pojechałem do Kikoła, gdzie był punkt zborny.  Z całej okolicy nazbierało się tam około 30 furmanek z polskimi robotnikami. Było także kilku Niemców, którzy mieli nas zaprowadzić do wyznaczonych miejsc pracy. Czekaliśmy do zmroku. Gdy zrobiło się ciemno, podzielono nas na kilka grup, w każdej po kilka furmanek. Każda grupa otrzymała niemieckiego przewodnika i w określonych odstępach czasu pojechaliśmy w kierunku Torunia. W naszej grupie jechało 6 wozów, a prowadził nas gdańszczanin o nazwisku Swizyk. W Lubówcu skręciliśmy w prawo. Gdy wzeszło słońce i wyjechaliśmy z lasu, znaleźliśmy się u bram dużego majątku. Na bramie zabudowań wyglądających jak zamek widniał napis Szlos Bilgrau (Zamek Bierzgłowski)1.

W pobliżu majątku znajdowała się duża obora i dom mieszkalny. Mieszkały w nim dwie rodziny: jedna polska, druga również polska, ale podpisała volkslistę. Były one mocno z sobą skłócone. Nas zakwaterowano w tej oborze. Mieściło się w niej 12 koni, a obok nich wygrodzono stanowisko służące nam za sypialnię, jadalnię i miejsce do przeklinania naszego losu. Codziennie o godzinie 7.30 wyjeżdżaliśmy do pracy. Odległość do miejsca pracy była różna: od kilometra do kilku kilometrów, a czasem nawet dalej. W lesie w odległości około 3 km stało kilka drewnianych baraków, w których mieszkali polscy robotnicy. Nieco dalej stał jeszcze jeden, a może dwa baraki, w których mieszkali Ukraińcy. Oni mieli lepsze warunki bytowania. Wyżywienie otrzymywaliśmy od organizatorów prac, ale musieliśmy je sobie przywozić. Jeden z naszej szóstki wstawał rano o godzinie 4.00 i lasami jechał do majątku Lulkowo, względnie Pigża, gdzie znajdowała się kuchnia i magazyny żywnościowe. Śniadanie musiał dla nas pobrać i rozwieźć tak, byśmy mogli wyjechać do pracy o godzinie 7.30. Na śniadanie była przeważnie zupa różnego rodzaju i pól bochenka chleba. Taką samą pracę (przywóz prowiantu) wozak dyżurny musiał wykonać w południe i wieczorem. 

Nasza praca przy budowie okopów polegała na przywożeniu pali i faszyny. Służyły one do budowy rowów przeciwpancernych, bunkrów i rowów strzeleckich. Budowano je w tej okolicy wszędzie. Jako dozorca stał nad nami Niemiec z Kaszub. Aby mu nie podpadać, dzieliliśmy się z nim jedzeniem szczególnie tym lepszym, które przywożono nam czasami z domów naszych chlebodawców. Żołnierzy niemieckich było tam wtedy niewielu. W zakresie wykonywanych prac najwięcej głosu mieli Ukraińcy i cywilni niemieccy nadzorcy. W innym miejscu, też w okolicy Zamku Bierzgłowskiego, znajdowały się baraki, w których przetrzymywano Żydówki. Były one tą samą drogą  i w tym samym kierunku prowadzone, a raczej pędzone do pracy przy kopaniu i faszynowaniu rowów przeciwpancernych. Taki rów miał około dwóch metrów głębokości i co najmniej cztery metry szerokości. Na terenach piaszczystych były wbijane pale, a pionowe ściany wyplatane gałęźmy wiązanymi w wiązki (tzw. faszyną). 

Jak niektórzy twierdzili, Żydówek miało być 7000, ale według mnie było ich znacznie mniej. Były one podzielone na grupy; nad każdą czuwała jedna z Żydówek z żółtą opaską na rękawie. Nadzorczynie w stosunku do pozostałych zachowywały się szorstko. Nad całością czuwało kilku umundurowanych Niemców.

Wygląd zewnętrzny tych kobiet był straszny. Normalnie wiązkę faszyny przy ładowaniu na wozy brało dwóch ludzi. Do ich rozładowywaniu stawało sześć, a nawet osiem kobiet. Patrzyły miłosiernie w naszą stronę. Były jednak bardzo ostro pilnowane. Nikt nie próbował wdawać się z nimi w rozmowę, bojąc się pilnujących ich niemieckich żołnierzy, a nawet tych Żydówek z żółtymi opaskami. Raz udało mi się z jedną z nich zamienić kilka słów. Pochodziła z Czechosłowacji. Była córką lekarza i znała dobrze język niemiecki, co powodowało, że była cokolwiek lepiej traktowana od pozostałych.

Pewnej soboty w grudniu zostałem wyznaczony do pojechania w pobliże obozu, gdzie trzymano te Żydówki. Dokładnie celu podróży nie znałem. Tak przeważnie było. Jechać, to jechać. Zatrzymałem się w pobliżu bramy, w miejscu, do którego można było się zbliżyć. Tam wrzucono mi na wóz jakieś pakunki i polecono jechać w pewnej odległości za kolumną Żydówek. Właśnie wyszły z obozu, w którym je przetrzymywano i szły do łaźni w kierunku Chełmży. Czekałem na przejście całej kolumny i mogłem przyjrzeć się im z bliska. Trudno opisać ich wygląd i traktowanie przez garstkę Niemców sprawujących nad nimi władzę. Nie prowadzono ich, je pędzono jak bydło – zajmano2.

Niektóre z nich były jako tako ubrane i wyglądały na dość silne. Były jednak takie, które okryte były jedynie kocem. Większość z nich wyglądała jak kościotrupy. Widok tych kobiet prześladował mnie przez cały czas pobytu na okopach. Nawet dziś, pisząc te słowa, mam je przed oczyma.

Od połowy grudnia prace przy budowie całego pasma umocnień zaczęły słabnąć. Żydówki przestały przychodzić do pracy. My zjeżdżaliśmy z roboty już o godzinie 3 po południu, a nasz dozorca coraz częściej nie zdążył przyjść na godzinę 7.30. Na Święta Bożego Narodzenia dostaliśmy jeden dzień wolnego. Na drugi dzień nie przyszedł nasz dozorca i mieliśmy dwa dni wolne. Zostaliśmy w naszej stajni, śpiewając kolędy naszym koniom. Ludzie mieszkający w sąsiednim domu byli tak skłóceni, że gdy któryś z nas odwiedził jedną z rodzin, nie miał już wstępu do drugiej. Postanowiłem być niezależny i nie odwiedziłem żadnej. Święta spędziłem spokojnie ze zwierzętami.

Po Świętach niewiele się zmieniło. Żydówki nie powróciły do pracy. Baraki Ukraińców opustoszały. Gdzieś ich przeniesiono. Na szczęście działała jeszcze kuchnia w majątku Lulkowo i była na miejscu spora grupa nas przymusowo tu przysłanych polskich robotników. Jechaliśmy do lasu, włócząc się bezczynnie, a po południu wracaliśmy na naszą kwaterę. 

W końcu w pobudowanych bunkrach i okopach zaczęli pojawiać się niemieccy żołnierze. 31 grudnia 1944 nasz dozorca pojawił się rano godzinę wcześniej niż zawsze i oznajmił nam, że praca przy budowie umocnień zakończyła się. Jesteśmy wolni i każdy na własną rękę może odjechać do miejsca, skąd przyjechał. Szybko zwinęliśmy dobytek i przygotowaliśmy się do odjazdu. Z Makówca było nas trzech. Moi koledzy pośpieszali konie i zostawili mnie zaraz na pierwszych kilometrach drogi. Nie spieszyłem się. Obie klacze w moim zaprzęgu były źrebne i oszczędzałem je. Wiedziałem, że tak czyniłby mój gospodarz. Do Makówca przyjechałem trzy godziny później od pozostałych członków naszej ekipy. Gospodarz był zniecierpliwiony, ale wytłumaczenie przyjął, zrozumiał. Byłem wypytywany o wszystko przez gospodarza, członków jego rodziny i innych pracowników. Gospodarz wypłacił mi zaległe pobory, mimo że w gospodarstwie nie pracowałem ponad trzy miesiące. Gospodyni zaprosiła mnie na lepszą kolację, a Lida oświadczyła, że dostaję miesiąc urlopu i mogę spędzić go w domu. Miałem wrażenie, że każdy z nich chciał zrobić dla mnie cokolwiek dobrego przed burzą, która zbliżała się bardzo szybko. 

Następnego dnia udałem się do Grodzenia, do domu rodziców. Matce oddałem zarobione pieniądze. Ona najbardziej dbała o mój przyodziewek, prała moją bieliznę, bym co tydzień mógł zmienić ją na czystą. W domu spędziłem cały tydzień z rodzicami i młodszym rodzeństwem, opowiadając o przeżyciach minionych trzech miesięcy. Po tygodniu ( około 10 stycznia) przyjechał mój gospodarz. Był mocno zmieszany i smutny.  Zawołał mnie na podwórze i (bez świadków) zapytał, czy pamiętam o wcześniej odbytej rozmowie, ponieważ musimy szykować się do wyjazdu. Byłem młodym chłopakiem, wychowany w posłuszeństwie wykonywania powierzonych mi prac. Nie byłem w stanie powiedzieć nic przeciwnego.  Uznałem, że w tej sprawie nie mam nic do powiedzenia. Wróciłem do mieszkania, pożegnałem się z rodzicami i rodzeństwem, a następnie wsiadłem na wóz mojego gospodarza i ruszyłem ku tym razem kompletnie nieznanym i nieprzewidywanym, nowym zdarzeniom w moim życiu.

W gospodarstwie praca szła pełną parą. Zabity został świniak. Słoninę przetopiono, a powstałym tłuszczem zalewane było pieczone mięso. Zabitych zostało dziesięć gęsi. Ich mięso było pieczone i układane w kamienne garnki. Chleb pieczono w czterech turach. W każdej wypieczone zostało sześć bochenków chleba. Bochenek ważył około 5 kg. Pieczony chleb w domowych warunkach nie starzał się tak szybko jak kupny. Miało tego wystarczyć i wystarczyło na długo. 

Moim zadaniem było zadbać o konie. Pojechałem do kowala i dałem konie okuć na ostro. Była zima. Na drogach można było się spodziewać powierzchni silnie oblodzonych. Przeglądnąłem uprząż i dałem do naprawy zauważone usterki. Przyszykowałem skrzynkę z narzędziami (klucze, młotki), do  której  włożyłem zapas haceli, by wymienić w podkowach zdarte lub zgubione. Na wóz załadowałem tonę owsa na futer dla koni. Na wyjazd czekaliśmy do 17 stycznia. Rano zajechało dwóch Niemców w mundurach: Krzesiński w mundurze SS i jeszcze jeden w mundurze SA. Przywieźli rozkaz o natychmiastowym wyjeździe. Tak podobno postępowali wszędzie. Każdy miał taki obowiązek, musiał uciekać. Oni mieli obowiązek tego dopilnować. 

Nie było rady. Z trudem włożyliśmy zbudowaną budę na nasz wóz. Była zrobiona wcześniej, pól roku temu. Pomagał mi drugi służący, który następnego dnia w innej ekipie miał uczestniczyć w pędzeniu przed frontem w kierunku rzeszy bydła  – krów. Po załadowaniu wszystkiego okazało się, że przygotowane trzy konie do wyjazdu nie są w stanie tego ciężaru udźwignąć. Po ogólnej naradzie moi gospodarze postanowili pozostać, nie wyjeżdżać. Dla mnie to była dobra decyzja. Noc przeszła spokojnie, choć wyczuwało się ich niepokój. Rankiem 18 stycznia pojawili się wcześniej nakazujący wyjazd i jeszcze inni funkcjonariusze i ponowili polecenie wyjazdu nawet pod groźbą użycia broni. Mnie nakazano natychmiast zakładanie koni do przygotowanego wozu. Nie pomogły tłumaczenia, że trzy konie nie mogą udźwignąć jego ciężaru. Był co prawda koń  czwarty, ale nie miałem wprawy w powożeniu czwórką koni, a konie także nie były do tego przyuczone. Nie mogłem podjąć się powożenia takim zaprzęgiem. Wóz również nie był do tego przygotowany. Na dodatek byłem już sam. Drugi służący poszedł z krowami. Więcej go już nie zobaczyłem.  Czekałem na decyzję gospodarza. Ten po naradzie z pozostałym polecił zdjąć budę. To było zasadnicze posunięcie. Buda ważyła chyba  kilkaset kilogramów. Okazało się, że to jeszcze nie wystarczy. Wyjęliśmy jeszcze inne mniej potrzebne rzeczy i w zaprzężone trzy konie pojechaliśmy w kierunku Kikoła. Na wozie siedziała trójka zapłakanych Niemców, chociaż gospodarz starał się trzymać fason. 

Normalnie podróż wyglądała w ten sposób, że oboje starzy gospodarze siedzieli przykryci pierzyną. Zima była sroga, mroźna i śnieżna. Ja siedziałem na przedzie wozu, kierując końmi. W tym tłoku i bałaganie nie było to łatwe.   Obok mnie siedziała przykryta kocami Lida. Była Niemką i stanowiła ochronę przed atakami ze strony innych Niemców. Gdy dojechaliśmy do Kikoła, okazało się, że droga do Torunia jest zamknięta. Rosjanie, omijając prace tysięcy ludzi budujących przez okres paru miesięcy pas obronny, przeprawili się za Wisłę  poniżej Warszawy i 19 stycznia bez wielkiego trudu zajęli Toruń3. Wszyscy: wojsko, czołgi, samochody i także uciekinierzy skierowani zostali w kierunku Golubia – Dobrzynia. Na drodze był niesamowity tłok i ścisk. Na dodatek polami pędzono bydło. Co jakiś czas można było spotkać samochody, którym zabrakło paliwa. W tej ciasnocie, płaczu i strachu po 24 godzinach dotarliśmy do Dobrzynia. Przebyliśmy 24 km. Tam okazało się, że przejazd przez most na Drwęcy nie jest możliwy. Przeprawiano tylko wojsko. Przejść mogli jedynie piesi. Furmanki uciekinierów mogły przejechać w wyznaczonym miejscu na drugą stronę rzeki po lodzie. Moi gospodarze zeszli z wozu i przeszli na drugą stronę rzeki pieszo. Poszła z nimi także Lida, która dotąd była wobec mnie bardzo opiekuńcza. Nie było innej możliwości. Należało pokornie czekać na swoją kolejność. Wokół stali żołnierze i funkcjonariusze ubrani w mundury SS i SA. Bez przerwy słychać było komendy „Abfahrt ”. Puszczali nas kolejno, jeden wóz za drugim. Przy przejeżdżaniu rzeki po lodzie, mimo tęgiego mrozu, spociłem się. Na drugiej stronie otarłem pot z czoła, który wystąpił mi przed wjazdem na lód i zacząłem rozglądać się za moimi chlebodawcami. Załadowałem ich na wóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. W tym tłoku i całkowitej ciemności (to była noc) pomyliłem drogę i pojechaliśmy w kierunku Rypina. Naraz znalazłem się sam na szosie. Pomógł nam patrol wojskowy, tłumacząc mojej przewodniczce, że niedaleko Rypina są już Rosjanie. Zawróciliśmy pospiesznie i pojechaliśmy w kierunku Wąbrzeźna. Droga była dość dobra, ośnieżona i mało zatłoczona. Do Wąbrzeźna dotarliśmy około godziny 8 rano. To był dzień 21 stycznia 1945 r.

Miasto wyglądało na wpół wymarłe. Sklepy były pozamykane. Gospodarowało wojsko. Wynosili różne produkty i rozdawali uciekającym. 

Po krótkim popasie koni ruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy. Jadąc dzień i noc bez przerwy straciłem poczucie czasu. Po dojechaniu do Bydgoszczy okazało się, że do miasta furmanki nie są wpuszczane, a most jest wyłącznie do użytkowania przez wojsko. Wszystkie zaprzęgi konne kierowano do Fordonu, gdzie przygotowana była przeprawa po lodzie przez Wisłę. Lód na przeprawie był wzmacniany polewaniem go wodą z piaskiem. Przejazdu strzegli żołnierze, wpuszczając furmanki z woźnicami kolejno w odstępie 25 metrów jeden za drugim. Pozostali pasażerowie przechodzili pieszo kilka metrów dalej. Problem był z przejechaniem wału oddzielającego rzekę od szosy. Miał chyba parę metrów wysokości. Jakoś udało mi się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Gospodarz ze względu na wiek i zdrowie nie był w stanie w niczym mi pomóc. Na szczęście młoda gospodyni starała mi się we wszystkim pomagać, jak tylko mogła i potrafiła. Ja starałem się sprostać pojawiającym się problemom. 

Tam ponownie zobaczyłem pędzoną obok szosy dużą grupę Żydówek. Miałem wrażenie, że była to ta sama grupa, która pracowała przy budowie okopów w okolicy Zamku Bierzgłowskiego. Wydawało mi się, że poznaję tą dziewczynę, z którą zamieniłem kilka słów w trakcie noszenia faszyny. Na ten widok łzy cisnęły się do oczu.

Mimo silnego mrozu i wiatru jechaliśmy dniem i nocą, z przerwami jedynie na popas koni. W trakcie tych przerw moi gospodarze wychodzili z posłania i pilnowali koni. Ja, nie rozbierając się ani nie zdejmując butów, kładłem się, a praktycznie przewracałem się i natychmiast zasypiałem. Oni mogli spać w czasie jazdy, ja musiałem być trzeźwy.

Jechaliśmy tam, gdzie można było przejechać i gdzie nie było słychać odgłosu dział. Ominęliśmy Tucholę i Chojnice. Do Sępolna dotarliśmy 10 lutego. Było tam dosyć spokojnie. Znaleźliśmy tam pustą oborę. Jechało nas tylko cztery wozy. Reszta gdzieś się pogubiła po drodze, mając słabsze zaprzęgi lub zostali bez furmanów. Paru służących uciekło przed przeprawą przez Drwęcę. Zostawiali uciekające Niemki (mężowie byli na froncie) lub starych i niedołężnych, jak w moim przypadku, gospodarzy. Było to bardzo ryzykowne, ale niektórym się udało.

   W tej oborze w Sępolnie po raz pierwszy od trzech tygodni zdjąłem buty z nóg, gdyż bardzo mnie bolały. Buty miałem z długimi cholewami i zdejmowanie ich nie było łatwe. Teraz też musiałem skorzystać z pomocy innych osób. To co zobaczyłem nie tylko mnie, ale i innych członków naszej grupy przeraziło. U obu nóg duże palce były czarne, a pięty i pozostałe palce sine. Moje gospodynie zaczęły stosować starą metodę leczenia odmrożenia, polegającą na nacieraniu śniegiem, zimną i ciepłą wodą na przemian. Po godzinie pozostałe palce i pięty nabrały koloru, ale dużych palców nie dało się uratować. Pozostały czarne i zrobiły się na nich rany. Leczyłem je długo, przeszło rok. Nigdy nie udało się ich wyleczyć do końca. Do dnia dzisiejszego nie mam po połowie dużych palców i zawsze są zaczerwienione i bolesne.

W tej oborze siedzieliśmy dwie noce i jeden dzień.  Ja leczyłem nogi i szukałem wygodniejszego obuwia. Jedna pani z naszej grupy urodziła syna. Trzeciego dnia zebraliśmy cały dobytek i ruszyliśmy w kierunku Szczecinka. Był ładny dzień, cicho i spokojnie. Świeciło słońce. Nasza podróż zaczęła wyglądać na wycieczkę, a nie ucieczkę. Gdyby nie moje bolące nogi i drewniaki, które zastąpiły moje fajne buty z cholewami, czułbym się w miarę dobrze. Mam taki charakter, że wszędzie jest mi dobrze, wiedząc, że nie może być inaczej.

Po dojechaniu do Szczecinka nasza grupa z czterech wozów zakwaterowała w dużym piętrowych budynku. Wyglądał na szkołę. Konie umieściłem w garażu odległym około 200 metrów od miejsca zakwaterowania. Jadący w pozostałych furmankach starali się na własną rękę znaleźć miejsce dla koni. Z Polaków jechało w nich dwóch piętnastoletnich chłopców i stary Zamojski z Makówca. Zostali zwerbowani z grupy pędzącej krowy za niemieckim wojskiem. Wcześniejsi furmani, jak już wspomniałem, uciekli przy przeprawie przez Drwęcę. Ja w moim rodzinnym domu byłem wychowany w posłuszeństwie i nawykły do wykonywania swoich obowiązków. Przestrzegałem nadal tych zasad. W rzeczywistości żal mi było moich gospodarzy. W tych strasznych  latach oni zachowywali się w miarę poprawnie. Tak oceniałem. Musiałem pracować to fakt, ale pracować trzeba było wszędzie. Do pracy byłem przyzwyczajony. Nie uciekłem i chyba nie mógłbym uciec. Trwałem na miejscu.

W Szczecinku, śpiąc tej nocy obok koni, nad ranem przebudził mnie silny huk armat i wycie syren.  Syreny słyszałem po raz pierwszy w czasie ucieczki. Wstałem, nakarmiłem konie i włożyłem na nie uprząż. Gdy zaczęło świtać, zjawiłem się przy wozie. Pozostali, w tym moi gospodarze, już czekali. Wtedy zobaczyliśmy to, czego wczoraj wieczorem nie zauważyliśmy. W dużym parku przy szkole stało kilka dział przeciwlotniczych i dwa rzędy samochodów z powybijanymi szybami, postrzelonymi bokami i plandekami. Żołnierzy przy nich nie było. Po skromnym posiłku (na zimno) ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Odry.

Po dwóch dniach jazdy zapanowała cisza. Wcześniej słychać było czasami odgłosy walk. Była piękna, słoneczna pogoda. Gdyby nie opustoszałe zagrody, nic nie wskazywałoby, że jest wojna, że gdzieś leje się krew.

Dojechaliśmy do pewnej miejscowości, której nazwy niestety nie zapamiętałem. Życie toczyło się w niej jakby normalnie. Wożono mleko do mleczarni, działał jakiś urząd, była jakaś władza. Mój gospodarz jako zdyscyplinowany obywatel poszedł się zameldować. Było takie polecenie, ale nie zawsze było komu się meldować albo nie było na to czasu. Zbytnie przestrzeganie poleceń nie zawsze też wychodziło na dobre. W urzędzie przydzielono nam kwatery. Większość domów była pusta. Właściciele zdążyli już wyjechać. 

Mojego gospodarza przydzielono na bardzo duże i bogate gospodarstwo. Jego właściciel wyjechał z rodziną, zabierając część służby i konie. Pozostało na miejscu kilka koni, około 100 sztuk bydła i służba zamieszkała w domach stojących obok. Były to w większości rodziny. Nad całością czuwał stary Niemiec, który słabo mówił po polsku. Ja natomiast słabo mówiłem po niemiecku, ale jakoś się dogadywaliśmy. Moi gospodarze dostali klucze od pałacu i spiżarni z prawem korzystania ze wszystkiego. Gospodarz miał pomagać w zarządzaniu majątkiem, ale mało go to interesowało. Zatrzymaliśmy się tam około dwa tygodnie, nie myśląc, że jest wojna. Konie wypoczęły, a my doprowadziliśmy się do należytego porządku. Miałem oddzielny pokój do spania w pobliżu młodej gospodyni, która strzegła mnie w dzień i w nocy. Anioł stróż. Może z tego powodu tamtejsza służba stroniła ode mnie. Nie udało mi się nawiązać z nimi bliższych kontaktów, chociaż próbowałem parokrotnie.  

Wokół tych miejscowości znajdowało się  sporo okopów i bunkrów, do których nikt się nie zbliżał. Parokrotnie dało się słyszeć wystrzały z kierunku południowo – wschodniego. Kanonada była chyba jednak dość daleko, bo odgłosy były słabe.

W ostatnim dniu lutego 1945 w pobliżu bunkrów i rowów zaczęli pojawiać się żołnierze i wojskowe pojazdy. Moi gospodarze zaniepokoili się tymi oznakami zbliżającego się frontu. Godzinami wysłuchiwali wiadomości podawanych przez radio. Stale przemawiał Gebels, zapewniając, że Niemcy nigdy się nie poddadzą. Trzeba także przyznać, że energia elektryczna była dostarczana nieprzerwanie, a telefon, radio i inne urządzenia działały sprawnie, aż do dnia naszego odjazdu. Dzień ten zbliżył się niepostrzeżenie. Kanonada zaczęła się wieczorem po zachodzie słońca. Z kierunku południowo -zachodniego dały się słyszeć najpierw pojedyncze strzały, które stopniowo zamieniły się w ciągły jęk. Na niebie pojawiła się łuna ognia, która z czasem narastała. Ziemia zaczęła drżeć pod stopami. Moi gospodarze przesiedzieli całą noc w jednym pokoju. Gospodarz siedział przy telefonie, jak zwykle zdyscyplinowany i posłuszny, czekał na rozkaz wyjazdu. 

Ja już na nic nie czekałem. O godzinie 4 nad ranem poszedłem przygotować konie i wóz do wyjazdu. Odgłosy wojny nie słabły, a nasilały się. Wyglądało to groźnie. Nie ma co ukrywać, bałem się. 

O godzinie 6 rano przyszedł telefon z poleceniem wyjazdu. Byłem już przygotowany. Wyjechaliśmy natychmiast. Nikt z miejscowej służby nie wyszedł do nas, gdy odjeżdżaliśmy. Nie pojawił się nawet ten stary Niemiec, z którym kiepsko się dogadywałem. Widocznie bardzo nas polubili.

Wozy, które przyjechały z nami, już czekały na drodze. Ruszyliśmy w wyznaczonym kierunku, nie oszczędzając koni. Około południa zatrzymaliśmy się na skraju lasu, by popaść konie. Przed nami na skraju szosy stało już kilka wozów. Jeszcze nie zdążyłem zejść z wozu, gdy nad naszymi głowami pojawiły trzy samoloty, zrzucając przed nami grad bomb. Świeciły się one w słońcu jak ozdoby na choinkę.  Skutek był jednak zgoła inny. W jednej chwili na stosunkowo krótkim odcinku szosy pojawiły się na drodze leje po wybuchach bomb, porozbijane wozy, pokaleczone konie. Jedna z kobiet, która starała się ukryć obok mostka, zginęła. Ukryta głowa pozostała, reszta ciała była kompletnie porozrywana. 

Popas się nam nie udał. Szczęśliwie zatrzymaliśmy się trochę dalej od miejsca, gdzie spadły bomby. Nikomu z naszych nic się nie stało. W strachu nikt nikomu nie pomagał. Błyskawicznie ładowaliśmy się na wozy i uciekaliśmy byle szybciej i byle dalej od tej masakry. Około drugiej po południu przejeżdżaliśmy przez miejscowość, gdzie stał duży budynek, wyglądem przypominający duży magazyn. Był okopany rowami, a wokół niego rozmieszczona była różna broń i znajdowało się sporo wojska. Nie wolno było się tam zatrzymywać. Pojechaliśmy dalej. Około trzeciej od strony tej miejscowości usłyszeliśmy silną strzelaninę. Trwało to jednak dość krótko. Wyjechaliśmy z lasu i gdy po jakimś czasie obejrzałem się, zobaczyłem, że z lasu wyjeżdżają wielkie stalowe kolosy. Rozbijały po drodze wszystko, co nie zdążyło uciec im z drogi. Były to czołgi. Na pancerzach każdego z nich siedziało po kilku żołnierzy. Na głowach mieli uszatki, inni gołe głowy.  Niektórzy mieli skośne oczy. Wyglądali groźnie. Strzelali w kierunku tych, którzy niedostatecznie szybko uciekali w pole. Ja zdążyłem zjechać do rowu. Gdy minął mnie pierwszy z nich, zdjąłem czapkę i pobożnie, jak tylko potrafiłem, przeżegnałem się. Kolumna liczyła dziewięć czołgów i szybko pojechała dalej. Zrozumiałem, że przeszedł front wojsk Związku Radzieckiego. Znaleźliśmy się po jego drugiej stronie. My Polacy powinniśmy czuć się wyzwoleni. Kończyła się władza Niemców. Jakby nie było, czekaliśmy na to przecież prawie sześć długich lat. 

Chyba jednak wtedy o tym nie myślałem. Oceniliśmy straty. Jeden z wozów był rozbity, jeden koń został pokaleczony i zaraz zdechł. Zabraliśmy się wszyscy na pozostałe furmanki. Zjechaliśmy z głównej szosy i boczną drogą udaliśmy się w kierunku pobliskich wiosek. Dalsza ucieczka nie miała już sensu. Po przejechaniu około kilometra napotkaliśmy oddział (może z 50 żołnierzy niemieckich) w pełnym uzbrojeniu. Nasi Niemcy jeden przez drugiego opowiedzieli im najnowsze wieści o napotkanych na szosie czołgach.   Zniknęli z powrotem w laskach, z których wyszli. My dojechaliśmy do wsi i zatrzymaliśmy się w paru pierwszych z opuszczonych budynków. Razem było nas około 30 osób. Tu postanowiliśmy czekać na dalszy rozwój wypadków.

2. Wyzwolenie

Już nie pamiętam nazwy wsi, w której zatrzymaliśmy się w trakcie ucieczki po tym, jak dogonił i przeszedł nas front. Zresztą to nie było już ważne. Daleko nie zajechaliśmy. Zbyt wiele czasu stracił nasz gospodarz, przebywając we wspomnianym wcześniej majątku i pałacu. Jego nazwy też nie zapamiętałem, a szkoda. Myślę, że do Odry mieliśmy jeszcze trochę drogi. Mnie oczywiście nie zależało, by jak najdalej zajechać. Im raczej powinno. Za opieszałość zapłacili dużą cenę. Ja zresztą też, czego w tym czasie nie byłem jeszcze świadomy. 

Wszyscy, a było nas około 30 osób, rozlokowaliśmy się w pobliżu w domach opuszczonych przez wcześniejszych ich właścicieli, którzy zdążyli, jak przypuszczam, uciec dalej. Dokonaliśmy przeglądu strat. My, mam tu na myśli moich gospodarzy, właściwie nie straciliśmy nic z naszego skromnego dobytku. Inni nie mieli takiego szczęścia. Ogólnie straty były. Rozbite wozy, zginęły też (zostały zabite) konie.

Zapanował dziwny spokój. Przez całą noc i następny dzień nikt się w tej wsi nie pojawił. Żadni żołnierze, ani niemieccy, ani radzieccy nie pojawili się. Wykorzystałem ten czas na popas koni, drobne naprawy. Wyczyściłem także moje buty z cholewami i z pewnym trudem (wiadomo – odmrożone palce) udało mi się nawet wkładać je na nogi.

Moi gospodarze byli przerażeni. Jak bardzo, dowiedziałem się  od młodej gospodyni. Lida prosiła mnie o pomoc. Nie bardzo wiedziałem, czy i w jaki sposób mógłbym im taką pomoc okazać. Nie potrafiłem jej odmówić. Obiecałem zrobić, co będę mógł.

Pod koniec następnego dnia okolica zaludniła się żołnierzami zwycięzców. Zagęściły się okoliczne drogi, pojawiły się liczne grupy żołnierzy we wsi. Zaczęli odwiedzać, sprawdzać domy. Nie zapomnę pierwszych kontaktów z przedstawicielami armii wyzwoleńczej. Byłem Polakiem i sądziłem, że tak będę traktowany. Wydawało też mi się, że tereny, na których byliśmy, należały do Polski, chociaż biorąc pod uwagę przynależność do wybuchu wojny, to chyba nie.  Oczywiście trudno wymagać od prostych żołnierzy tak dokładnej znajomości geografii. Mój rozmówca dość lekceważąco odniósł się do mojej przynależności narodowej, a zapytał wprost, czy mam „czasy”. Niestety zegarka nie miałem, za to moje lśniące buty z cholewami (po co je tak czyściłem, nie wiem) wywołały duże zainteresowanie. Mimo protestów, przy pomocy innych towarzyszy moje „sapogi” zmieniły właściciela. Po chwili siedziałem w błocie boso przy rowie. Przechodzący jeniec angielski wyjął z plecaka i dał mi drewniaki z parcianymi opaskami, które nawet pasowały na moje nogi. Mniej bolały mnie też w nich odmrożone u nóg palce. W chodakach tych po przeszło dwóch miesiącach dotarłem do rodzinnego domu, bo nikt na nie już nie miał ochoty. Pewnie powinienem być (i jestem) za nie wdzięczny anonimowemu darczyńcy. 

Innych spotkał podobny los. Po powrocie ze spaceru, w czasie którego straciłem buty, stwierdziłem, że wszystkie wozy zostały dokumentnie splądrowane, a cenniejsze rzeczy zostały zabrane. 

Inną cenną zdobyczą żołnierzy bywały dziewczyny i młode kobiety. Z tego powodu ostatnią noc w tej wsi spędziliśmy wszyscy razem zgromadzeni w jednym dużym pomieszczeniu. Chcieliśmy zapewnić kobietom minimum bezpieczeństwa. Rano dowiedzieliśmy się, że w sąsiedztwie zabita została jedna z kobiet, mimo że miała małe dziecko na ręku. To przykre, że regularna, wyzwalająca nasz kraj armia, na którą czekaliśmy tak wiele lat, mogła tak postępować. 

O świcie wystraszeni wyszliśmy zobaczyć, co zostało z naszego dobytku. Niestety praktycznie nic. Z naszych koni nie było żadnego. Pod płotem stały dwie kulawe szkapy, które nie nadawały się do żadnej podróży. Lżejsze wozy były także zabrane. Osobiste rzeczy zgromadzone na wozach leżały porozrzucane jedne na drugich w błocie. Zbieraliśmy z ziemi, co było możliwe, wiązaliśmy węzełki na plecy i pieszo ruszyliśmy w kierunku ojczyzny. Ja znalazłem mocno zdezelowany rower. Nie miał opony na przednim kole, ale uznałem go za przydatny. Lepiej było mój dość pokaźny bagaż pchać na kołach niż nieść na plecach. Niedługo się nim cieszyłem. Im dalej od linii frontu, tym trudniej spotkać przedmioty o użytkowej wartości. Po przejściu kilku kilometrów mój rower spodobał się jednemu ze zwycięzców i zmienił właściciela. Nie protestowałem, bo to bezcelowe, a jego właścicielem też byłem przypadkowym, więc nic dziwnego, że chwilowym.

Oddzieliliśmy się od pozostałych uciekinierów. Wymyśliłem opowieść na potrzeby częstych kontroli napotykanych na drodze. Mówiłem, że jestem Polakiem wracającym z robót w Niemczech z żoną i teściami. Lida mówiła doskonale po polsku, gospodarz też w miarę dobrze, a stara gospodyni mówiąca po polsku najgorzej, najczęściej milczała. W tej roli dość dobrze sobie radziłem, za co otrzymywałem uścisk od Lidy, która kurczowo trzymała mnie pod rękę. Bywały kontrole bardziej wnikliwe, a Lida pożądliwym kąskiem. Miałem wtedy większe trudności w przekonywaniu kontrolujących o prawdziwości mojej opowieści. Udawało mi się jednak. Tak po paru dniach dotarliśmy do Sępolna. Była to znana mi miejscowość i wiedziałem, że stąd niedaleko już do domu. Chciało mi się zatańczyć na szosie pomimo chodaków i bolących nóg. Udało mi się dotrzymać słowa i przeprowadziłem Lidę przez najgorsze tereny należące kiedyś do Niemiec. Jeszcze trochę i będziemy w domu. O tym, co zrobię dalej, nie myślałem. Prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, w jakiej się znalazłem.

Niestety były to złudzenia, a moja radość przedwczesna. Najgorsze było przede mną. Obok stacji kolejowej przed Sępolnem zobaczyliśmy dużą grupę żołnierzy, a wśród nich cywili z biało – czerwonymi opaskami na rękawach. Byli to polscy milicjanci. Wszyscy byli uzbrojeni. Po obu stronach szosy ustawione były stoły, przy których siedzieli żołnierze w mundurach. Podróżnicy, tacy jak my, podchodzili do któregoś ze stołów, gdzie byli rewidowani i przesłuchiwani. Każdy węzełek przeglądany i sortowany. Lepsze rzeczy były konfiskowane. Tak nam mówili ludzie z opaskami udającymi milicję. Ludzie też byli sortowani. Młodzi mężczyźni byli odprowadzani do budynku i gromadzeni w dużej hali. Większość młodych kobiet wzywana była na kontrolę do małego pokoju obok hali. Wychodziły stamtąd po jakimś czasie zapłakane, by dołączyć do reszty czekających. Gdy nadeszła nasza kolej, podszedłem do stolika z „przybraną” żoną (Lida nie opuszczała mnie na krok) i powtórzyłem jak dotychczas znaną opowieść o powrocie do domu z robót z żoną i teściami. Inni żołnierze wraz z milicjantami zajęli się przeglądaniem węzełków z rzeczami. Może jak zwykle by mi się udało (Rosjanin powiedział „no ładno”), gdyby na nieszczęście moja stara gospodyni nie szepnęła coś do córki po niemiecku. Nikt z Rosjan nie zwrócił na to uwagi, ale stojący obok człowiek z biało – czerwoną opaską usłyszał i przekazał żołnierzom. Natychmiast zostaliśmy zawróceni. Zostałem odsunięty, a przesłuchani pozostali. Mój gospodarz, trzęsąc się z zimna i strachu, powiedział im szczerą prawdę. Mówił więcej, niż żądali. Nie mogło to skończyć się dla mnie dobrze. Jeden z żołnierzy uderzył mnie dwa razy w twarz i kopniakiem zostałem odesłany do dużej hali, gdzie przebywało już około 50 chłopów. Co stało się dalej z Lidą, nigdy się nie dowiedziałem. Po jakiejś godzinie podeszła do okna hali, gdzie przebywaliśmy i za zgodą wartownika podała mi kawałek chleba i koszulę. O tym co było dalej, nie chciała mówić. Nie było zresztą czasu i możliwości, by porozmawiać. Była zapłakana i odeszła.

Łapanka w Sępolnie trwała cały dzień. Na koniec było nas około 150 chłopa. Z hali nie widzieliśmy selekcji na szosie, za to słychać było przez ścianę przebieg przeglądu kobiet. Był on tak gwałtowny i głośny, że nie trzeba było specjalnie starać się nasłuchiwać, by wiedzieć, co tam się dzieje. Błagania, płacz, a w końcu pioruny z jasnego nieba w różnych językach sypały się obficie. Siedziałem z zaciśniętymi zębami. Zastanawiałem się, za co Pan Bóg mnie tak karze. Czy czasem nie za głupotę. Dlaczego to wszystko robiłem? Nawet dziś na to pytanie nie jestem w stanie jasno odpowiedzieć.

W dworcowej hali trzymano nas całą noc i następny dzień. Żywiliśmy się tym co kto miał. Jak nie miał (ja oprócz kromki podanej przez Lidę nic nie miałem) mógł jedynie patrzeć żałośnie, jak jedzą inni. Na potrzeby wyprowadzano nas pojedynczo z bronią gotową do strzału. Wyglądało na to, że zostaliśmy uwięzieni. Pod wieczór przywieziono dwa duże kotły zupy i po 1/4 bochenka chleba. Zupę stanowiło coś w rodzaju gulaszu wołowego, drobno pokrojonego mięsa, na gęsto zaprawionego mąką. Problem był w tym, że niewielu miało łyżki, nie mówiąc o misce czy talerzu. Radziliśmy sobie jak kto umiał. Pozdejmowaliśmy klosze z żarówek. Było ich dwa rzędy. Razem dość dużo, by po kolei trochę podjeść. Nastała solidarność. Nikt nikogo nie pytał o narodowość, wyznanie czy poglądy polityczne. Traktowani byliśmy jednakowo i podobnie odnosiliśmy się do siebie. 

Następnego dnia rano zostaliśmy wyprowadzeni, ustawieni w czwórki i w asyście  żołnierzy i cywilnych Ukraińców zaprowadzeni do baraków odległych około kilometra od stacji kolejowej. Baraki podobno były zbudowane dla jeńców przetrzymywanych w wojnę przez Niemców. Tam ponownie zostaliśmy przesłuchani. Spisywano nas, kwalifikując, kto jest kim i skąd pochodzi. Miałem przy sobie niemiecką książeczkę pracy tak zwaną  arbeitsbuch”. W niej były uwidocznione wszystkie moje dane, a na okładce na tle niemieckiego orła (słynnej gapy) widniała duża litera „P” – znak mojej przynależności narodowej. Taką książeczkę posiadał każdy pracownik zatrudniony w Niemczech. Zdziwiłem się, gdy przesłuchujący mnie żołnierz wielokrotnie przeglądał książeczkę, by następnie celowo czy z niewiedzy uznać mnie za Niemca. Mój dokument zabrał i zniszczył. Byłem jak skołowany, zszokowany wszystkimi wcześniejszymi przeżyciami, że energicznie nie zaprotestowałem. To, co się stało, było dla mnie groźne. Może zapamiętali mnie, że prowadziłem Niemców, podając ich jako swoich krewnych. Stało się. Jako Niemiec zostałem skierowany do baraku nr 2. Później zorientowałem się, że postępowano tak celowo. Potrzebowali ludzi do pracy. Zatrzymani byli prawie wyłącznie Polakami. Młodzi Niemcy byli po drugiej stronie frontu. Starzy, jak mój gospodarz, do tej pracy się nie nadawali. Nie byli im przydatni.

Po skoszarowaniu wydano nam łyżki i miski oraz podzielono na grupy robocze. Spośród cywilnych Ukraińców wyznaczono grupowych. Jeden z baraków zajmowali wojskowi. Kontrolowali wszystko, pełnili warty i co tu ukrywać, pilnowali nas. 

Zacząłem poszukiwać znajomych. Znalazłem chłopaka pochodzącego z Lipna o nazwisku Domeradzki oraz starszego człowieka z gminy Chrostkowo. Jego nazwiska nie zapamiętałem. Było nas trzech, co spotkał nas ten sam los. Było nam raźniej. Natychmiast zaczęto wykorzystywać nas do pracy. Pracowaliśmy dzień i noc podzieleni na grupy. Rozładowywaliśmy  amunicję, bo pociągi dochodziły tylko do Sępolna, a dalej transportowana była ona samochodami leśnymi drogami w kierunku frontu. Sprzątaliśmy okoliczne miejscowości, miasteczka i wsie. Czyściliśmy potłuczone działa, czołgi i samochody. Blisko naszych baraków były warsztaty, gdzie naprawiano uszkodzony sprzęt. Robiliśmy wszystko, na co było aktualnie zapotrzebowanie. Jeden raz zawieziono nas do uporządkowania pola, gdzie odbyła się walka. Trupów już nie było, ale różnego rodzaju sprzętu walało się co niemiara. 

Karmili nas raczej kiepsko. Dostawaliśmy pół bochenka chleba i miskę zupy na obiad. Jakoś utrzymywaliśmy się przy życiu.

Pierwszy tydzień pracowaliśmy uczciwie, mając nadzieję, że gdy front przeniesie się dalej na zachód, a następny odcinek torów kolejowych zostanie odbudowany, dostaniemy podziękowanie i pojedziemy do domu. Rzeczywiście, po tygodniu pociągi z amunicją pojechały dalej, ale nas nie zwalniano. Z drugiej strony zauważyłem, że sale się opróżniały i było nas jakby mniej. Zaczęto nam robić pobudki i straszyć, ilu z nas rozstrzelano lub wywieziono na wschód za próbę ucieczki. Generalny apel zrobiono nam rankiem trzeciego kwietnia. Okazało się , że jest nas tylko 70 chłopa. Przeszło połowa z zatrzymanych wtedy na drodze uciekła. Usłyszeliśmy, że dla Hitlera przepracowaliśmy przeszło pięć lat, a dla Polski i Związku Radzieckiego pracować nam się nie chce. Oznajmiono nam, że jesteśmy w tym miejscu ostatni dzień. Jutro pojedziemy dalej za frontem. Po tej rozmowie kilku z nas zaprowadzono na stację kolejową do czyszczenia wagonów. Przydzielono mi jeden z nich, a do pilnowania mnie starszego żołnierza. Gdy zostaliśmy sami, okazało się, że rosyjski żołnierz mówi dobrze po polsku. Zapytał, dlaczego nie uciekam. Są różne okazje i gdy z nich nie skorzystam, prędzej zobaczę góry Uralu niż dom rodzinny. Poprosiłem, by mnie puścił. Odrzekł, że on też chce zobaczyć żonę i dzieci, a o naszej rozmowie bym nikomu nie powiedział. Więcej już się do mnie po polsku nie odezwał. 

Po powrocie z roboty na ostatnią noc spędzono nas do jednej, największej sali. Otrzymaną od żołnierza wiadomością częściowo podzieliłem się z Domeradzkim. Uważałem, że trzeba posłuchać udzielonej mi rady i uciekać. Domeradzki miał chore poranione nogi, a ponadto uznał plan ucieczki za ryzykowny. Chyba uwierzył, że uciekinierów łapano i rozstrzeliwano lub wywożono, jak nas przekonywali nasi strażnicy. Nie wiedziałem, co robić. Po kolacji poszedłem do ubikacji. Ubikacja stała przy ogrodzeniu z drutu kolczastego, okalającego cały teren, na którym stały baraki. Wracając, popatrzyłem w niebo. Łzy stanęły mi w oczach. Zrobiło mi się żal nie wiadomo do kogo i za co. Jedynym moim przewinieniem i uczynkiem, jaki mogłem sobie zarzucić, było to, że chciałem uchronić dziewczynę przed gwałtem i poniewierką. To, że w jej żyłach płynęła nie polska, tylko niemiecka krew, nie zmieniało postaci rzeczy. Nie mogłem postąpić inaczej. Westchnąłem i przeżegnałem się. Dokładnie obejrzałem ogrodzenie. Za ubikacją spostrzegłam rozsunięte druty. Przez powstałą w ten sposób dziurę łatwo można się było przecisnąć. Nie mówiąc nic nikomu, poszedłem spać. Obudziłem się w środku nocy, gdyż  wszy i pluskwy chodziły nie tylko po nas, ale i po ścianach. Spojrzałem po  sali. Było nas wyraźnie mniej. Zdecydowałem się i wyszedłem na plac przed barakiem. Wartownik spał (tak oceniłem) w budce na siedząco. Poszedłem w kierunku ubikacji, a jednocześnie dziury w ogrodzeniu. Przecisnąłem się przez nią bez trudu. Wartownik albo rzeczywiście spał, albo udał, że mnie nie widzi. Do rana przesiedziałem w krzakach w bezpiecznej odległości od obozu. Bałem się iść w nocy. Rano poszedłem w kierunku miasta. Byłem głodny i nie znałem sposobu zdobycia pożywienia. Miałem jedyni setki, a może tysiące wszy. Nie miałem też pojęcia, w jakim kierunku się udać.

Szedłem przed siebie, byle dalej od obozu. W pewnym momencie zauważyłem wiszącą na domu tabliczkę z napisem Posterunek Milicji Obywatelskiej. Nie namyślając się długo, wszedłem do środka. Wewnątrz było dwóch milicjantów z opaskami na rękawach. Starszy siedział przy biurku. Ubrany był w mundur podobny do wojskowego. Na naramienniku miał jedną gwiazdkę. Mój widok musiał ich zaskoczyć. Wyglądałem okropnie. Byłem nieostrzyżony od czterech miesięcy, w podartych portkach, mokry prawie do pasa, bo musiałem przejść przez dość głęboki rów. Ponadto byłem brudny, na nogach miałem wspomniane już wcześniej trepy, niewyspany z podpuchniętymi oczyma. Jednym słowem, strach na wróble. Nic dziwnego, że patrzyli na mnie z uśmiechem i niedowierzaniem. Spoważnieli, gdy opowiedziałem im swoją historię i poprosiłem o pomoc. Pominąłem rzecz jasna rolę milicjantów w moim zatrzymaniu. Bałem się, że mogłem trafić na któregoś, kto tam wtedy był. Starszy zapytał, ile mam lat. Był to 4 kwiecień 1945 roku i właśnie w tym dniu ukończyłem 20 lat.  Następnie zapytał mnie, ilu jeszcze z nas pozostało w baraku, z którego uciekłem. Odparłem, że pozostało jeszcze 36. Widocznie uznał, że mój ubytek nie będzie zbyt widoczny, bo wyszedł ze mną na drogę w kierunku Bydgoszczy. Nie czekaliśmy długo. Wkrótce na drodze pojawił się samochód ciężarowy jadący w tym kierunku. Na pakunkach leżących na ciężarówce siedziało czterech żołnierzy w polskich mundurach. Milicjant podszedł do szoferki i zamienił kilka słów z oficerem siedzącym obok kierowcy. Chyba uzyskał zgodę bo podszedł do żołnierzy siedzących na górze i powiedział: 

 – Weźcie go, to nasz.

Poklepał mnie po ramieniu; pomógł wdrapać się na pakę i życzył powodzenia w powrocie do domu. Udało mi się. Żołnierze potraktowali mnie przyjaźnie. Dostałem do zjedzenia solidny kawałek chleba i pół konserwy. Świat wydał mi się piękniejszy. Dojechaliśmy do przedmieścia Bydgoszczy. Dalej ciężarówka nie jechała. Pytając przechodniów o drogę, z pewnym trudem dotarłem na dworzec kolejowy. Myślałem, że może uda mi się pociągiem dojechać bliżej mojego domu. Niestety kursowały jedynie pociągi towarowe i podlegały wojskom radzieckim. Ja ich się okropnie bałem. Wiedziałem, co może mnie czekać, gdyby wydało się, że uciekłem z obozu w Sępolnie. W ubikacji na stacji obmyłem się nieco oraz poprawiłem włosy i ubranie. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem się w lustrze i zrozumiałem reakcje ludzi, z którymi wcześnie się spotykałem. Byłem wciąż głodny. Jakaś kobieta zaprowadziła do darmowej jadłodajni, gdzie dano mi talerz zupy i dwie kromki chleba. Noc spędziłem na stacji, śpiąc na siedząco. 

Rano udałem się pieszo w kierunku Torunia. Odcinek drogi do Torunia zajął mi dwa dni. O nocleg poprosiłem w napotkanym po drodze domu. Zostałem przyjęty dobrze. Nie zgodziłem się spać na kanapie w domu. Wyjaśniłem, że jestem zawszony i poprosiłem o możliwość przespania się na słomie w oborze. To byli dobrzy ludzie. Rano dostałem kawałek chleba na drogę.

Do Torunia dotarłem pod wieczór. Miasto trochę znałem i jak w Bydgoszczy udałem  się na stację kolejową, by tam przenocować. Niestety w Toruniu nie udało mi się znaleźć darmowej jadłodajni. Głód doskwierał mi jak zwykle. By zdobyć cokolwiek do zjedzenia zmuszony byłem żebrać. Do domu miałem jeszcze 50 kilometrów. Nie byłem w dobrej kondycji. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Słynne drewniaki, tak się zniszczyły, że musiałem je wiązać znalezionymi po drodze sznurkami. Odmrożone palce u nóg krwawiły i okropnie bolały.  

Bliskość domu dodawała mi sił. Mimo bólu rankiem z determinacją ruszyłem w dalszą drogę. Miałem nadzieję, że dojdę do domu w ciągu jednego dnia. Przeliczyłem się. Na zachód słońca byłem około 2 kilometrów za Czernikowem we wsi Wygoda. Po drodze spotkałem młodą wiekiem kobietę i mężczyznę. Wędrowaliśmy razem i razem postanowiliśmy poprosić o nocleg. Zeszliśmy w tym celu około 100 metrów od szosy do zagrody. Dość niechętnie nas przyjęto, ale czy należało się temu dziwić. W końcu dostaliśmy na kolację kartofle i kwaśne mleko i poszliśmy spać do stodoły. Była to tradycyjna, typowa dla tego rejonu, stodoła kryta słomą. Pomiędzy deskami były szpary nawet na kilka centymetrów. Stodoła była pusta. Wiatr hulał swobodnie po klepisku i sąsiekach. Około północy obudziła nas krzyki i jakaś awantura. Słychać było glosy chyba pijanych rosyjskich żołnierzy. Potem usłyszeliśmy strzały, a właściwie serie wystrzałów. To chyba od tych wystrzałów zajęła się i zaczęła się palić słomiana strzecha stodoły. Wszystko działo się szybko. Nie czekaliśmy, gdy wpadł do stodoły jej właściciel, by nas obudzić, już byliśmy na nogach gotowi do ucieczki. Nie miałem zamiaru spotykania się z żołnierzami rosyjskimi tym bardziej pijanymi, toteż uciekaliśmy w odwrotnym kierunku. Skuleni czekaliśmy w pobliżu szosy na wschód słońca. Gdy się rozwidniło bez słowa każdy udał się w swoją stronę. Oni poszli w stronę Mazowsza, ja w stronę Kikoła. Do domu miałem jeszcze 13 kilometrów. Jeszcze daleko, a patrząc z innej perspektywy już tak niewiele. Był to dzień 8 kwietnia 1945 roku. Koło południa dowlokłem się do rodzinnego domu. Matka, gdy mnie zobaczyła, zalała się łzami, a moje rodzeństwo patrzyło na mnie z ciekawością. Z lubością zdjąłem drewniaki – chodaki i usiadłem na progu domu. Oznajmiłem, że mam tysiące wszy i do domu wejść nie mogę. Najpierw zostałem nakarmiony prawdziwym jedzeniem ugotowanym przez matkę. Zapomniałem już smak tych potraw. Z lubością wchłaniałem zapach i smak prostego jadła w jej wykonaniu. Łzy mieszały mi się z zacierkami, które pochłaniałem w nieprawdopodobnej ilości. Potem przyszedł czas na oczyszczenie. Matka nagrzała kocioł od prania wody i wlała do balii ustawionej na podwórzu. W międzyczasie ojciec obciął mi włosy maszynką do strzyżenia na zero. Włosy i mój przyodziewek zostały spalone na podwórzu. Wszedłem do balii, wyszorowałem się mydłem i porządnie wymoczyłem obficie, namydlając całe ciało. W tych latach na wsi nikt nie widział łazienki ani wanny. Stąd moja kąpiel w balii. Balia była przeznaczona do prania bielizny. Była wykonana z deseczek jak beczka, ale krótszych. Miała ona około 40 centymetrów głębokości i kształt koła o średnicy około jednego metra. Można było w niej usiąść  i wymyć się może mniej wygodnie niż obecnie w wannie, ale równie dobrze i skutecznie. Dostałem skromne ubranie należące do ojca (nikt nie miał wtedy za dużo), matka posmarowała i zabandażowała mi rany na nogach  i poszedłem spać. Po przeszło czteromiesięcznej przerwie po raz pierwszy położyłem się do normalnego łóżka (nie pryczy) i przykryłem czystą pierzyną (nie zawszoną derką). Nie wiem jak długo spałem. Nie budzono mnie. To była reakcja na powrót do domu, ogromne zmęczenie przebytą na pieszo drogą i poczucie bezpieczeństwa.

Trzeba było jednak powrócić do rzeczywistości.  Pytanie, co stało się z moimi wojennymi gospodarzami, nie dawało mi spokoju. Po kilku dniach odpoczynku udałem się do Makówca. Wiedziałem, gdzie przebywają. Powiedziała mi o tym moja matka. Oni wrócili dużo wcześniej niż ja. Matka poszła do nich zaraz po ich powrocie, chcąc dowiedzieć się o moim losie. Niestety niewiele, a właściwie nic nie wiedzieli, co się ze mną działo. Tylko tyle, że zabrali mnie rosyjscy żołnierze. To nie była dobra wiadomość i rodzice byli pełni niepokoju. Moich gospodarzy po powrocie spotkały różne restrykcje z biciem włącznie. Spotkało to ich ze strony swoich polskich sąsiadów, ich w czasie okupacji służących i nowej polskiej władzy MO (Milicji Obywatelskiej). Do Milicji  Obywatelskiej szedł wtedy (przynajmniej w naszej okolicy) ten, kto miał twardy charakter oraz długie i zwinne palce. Broni było pod dostatkiem, a świat należał do odważnych.

Mojego gospodarza zastałem mocno zmienionym. Zawsze wyprostowany mimo 65 lat, uśmiechnięty i pewny siebie, siedział teraz skulony, wychudzony i zapłakany. Wrak człowieka. Był cieniem dawnego gospodarza, Jakuba Wycke. Nie spodziewałem się takiego widoku. Z drugiej strony przez całe pięć lat okupacji wszyscy będący na naszych terenach Niemcy zachowywali się jak niepodzielni władcy. Nas mordowali albo traktowali jak bydło przeznaczone do najcięższych robót. Był to więc, jakby na to nie patrzeć, akt dziejowej sprawiedliwości. Stokrotnie na to sobie zasłużyli. Nawet tu, w tym naszym grajdole, małej wiosczynie, nie mówiąc o całym kraju, z czym mogłem później się zapoznać. Nie czułem jednak żadnej satysfakcji. Gdy wszedłem, a on z płaczem prosił, bym go nie bił, czułem zażenowanie, coś w rodzaju litości i bezsilność. Nie mogłem mu pomóc. Gospodarstwo zostało mu już zabrane. Dano mu mały pokoik, w którym mieściło się zaledwie łóżko, na którym leżał. Na gospodarstwie był już trzeci „właściciel”, co oznaczało, że co było wartościowsze, dawno zostało zabrane. Chciałem odnaleźć moją odzież, którą pozostawiłem przed wyjazdem. Teraz praktycznie nie miałem w co się ubrać. Skazany byłem na skąpe zapasy ojca. Niestety tu z mojej odzieży też nic nie znalazłem.

Porozmawiałem z moim dawnym gospodarzem. Zapewniłem, że bić go nie mam zamiaru. Może powinienem, jak wielu to zrobiło, zostawić ich na drodze i wrócić do domu. Pewno bym tyle nie wycierpiał i najadł się strachu w obozie, gdzie mnie zamknięto w drodze powrotnej. Nie wiem, czym się żywili, bo nie widziałem nic na stoliku. 

Prosił mnie, bym odwiedził Lidę. Była służącą u Popielarskiego, rolnika w Makówcu. Wiedziałem, gdzie to jest. W Makówcu pracowałem cztery lata i znalem całą okolicę. Bez trudu znalazłem właściwe zabudowania. To nie było przyjemne spotkanie. Poprzednia, ładnie ubrana panna Lida z pierścionkami na palcach i kolczykami w uszach, zawsze wyprostowana i często uśmiechnięta, zniknęła. Teraz, jako służąca owinięta w fartuch ze starego worka oprzątała inwentarz, tak jak to robiły polskie dziewczyny zaledwie cztery miesiące temu. Znów przyszło mi na myśl, że dochodzi do wyrównania krzywd. Nie mogę narzekać. Lida jako młoda gospodyni zawsze traktowała mnie dobrze. Nie dałem się jednak zwieść. Było to stosunek niemieckiej właścicielki do polskiego parobka. Dopiero późniejsze przeżycia wspólnej ucieczki i specyficzne warunki bytowania zbliżyły nas bardzo do siebie. Inicjatywa należała do niej i odbyło się to jakby za wiedzą jej rodziców.

Stanęła nieruchomo, gdy mnie zobaczyła. Podszedłem i przywitałem się jak z najlepszą znajomą, ale już nie jak dawny parobek. Ze łzami w oczach cicho prosiła, bym ją zabrał. Pokazała mi suknię, w której była przesłuchiwana na posterunku w Kikole. Uznałem, że była zrobiona z kiepskiego materiału, bo w niektórych miejscach była porozrywana i poprzecinana. Co mogłem zrobić. Byłem za młody i za mało obeznany z tym, co można było w mojej sytuacji zrobić. Niewiele mogłem jej pomóc. Po pewnym czasie wziął ja do siebie pewien nauczyciel z Kikoła. Należał do PPR i miał znacznie większe możliwości. Została u niego opiekunką do dzieci. Jej starzy rodzice zostali przeniesieni z Makówca do majątku w Karnkowie, gdzie powstawał PGR. Tam Jakub Wycke zmarł. Był to już okres po zakończeniu wojny, gdy Niemców zaczęto przesiedlać za Odrę, na tereny będące pod protektoratami zwycięskich państw. Obóz przejściowy znajdował się w Potulicach. Znalazły się tam obie, Lida i jej matka. Stamtąd wyjechały do Niemiec. 

Straciłem z nią kontakt na długie lata, a praktycznie na zawsze. Zacząłem pomagać rodzicom, pracując na naszym gospodarstwie. Wojna dla mnie się skończyła. Nie dla wszystkich jednak.

Ciekawy byłem bardzo, jak zakończyła się „niewola u Rosjan” moich współtowarzyszy z baraków w Sępolnie. Po miesiącu pobytu u rodziców udałem się do Lipna, by odnaleźć rodzinę kolegi Domeradzkiego, który nie zdecydował się uciekać ze mną i pozostał w obozie. Zdziwiłem się, gdy ujrzałem go w domu. Miał obandażowane stopy od nóg. Opowiedział mi, co zdarzyło się nazajutrz rano po mojej ucieczce. W baraku pozostało ich mniej niż trzydziestu. Zrobiono zbiórkę i rozkazano im załadować się do podstawionych samochodów ciężarowych. On był tak słaby i miał obolałe i pokaleczone stopy, że do samochodu nie miał siły i możliwości wejść. Pozostał z kilku jeszcze chorymi i w końcu zwolniony. Pozostali wyjechali, nie wiadomo dokąd.

Późną jesienią, przed Świętami 1945 roku powrócił do sąsiedniej wsi Ciełuchowo młody chłopak nazwiskiem Nowakowski. Podobnie jak ja towarzyszył jako woźnica uciekającym Niemcom. Opowiedział mi, że przeszedł podobną jak ja kontrolę jeszcze na terytorium Polski w okolicach Chełmży. Został przewieziony do zbiorczego obozu, gdzie dowożono codziennie nowych zatrzymanych. Tam wszyscy mówili po polsku i nikt nie przyznawał się, gdy nawet Polakiem nie był. Następnie załadowano ich do bydlęcych wagonów i gdzieś wywieziono na tereny Związku Radzieckiego. Tam pracowali w wielkim gospodarstwie rolnym. Na noc wywożono ich do strzeżonych baraków. Często wzywano ich na przesłuchania, pytając, skąd pochodzą i jakiej są narodowości. Podsuwano im jakieś papiery w języku rosyjskim do podpisywania. Kto podpisał, był lepiej traktowany, kto nie podpisał, był gdzieś odsyłany. On miał szczęście. Z dużą grupą polskich rodzin przyjechał do kraju. 

Po dziesięciu latach, a może i dłużej, do niedaleko położonej wsi Wildno gmina Chrostkowo, powrócił z Rosji człowiek, który jak wielu innych, w 1945 roku jako służący uciekał z Niemcami. Udałem się do niego zapytać, czy może był jak ja w obozie w Sępolnie. Niestety nie mogliśmy się dogadać, chociaż niektóre wspomnienia nam pasowały. Był bardzo wystraszony i w złym stanie zdrowia. O swoich przeżyciach nie chciał rozmawiać. Nie nalegałem na zwierzenia. Był to czas, kiedy ze wschodu szła do nas sama dobroć i szansa na złote czasy, a z zachodu same nieszczęścia. My potajemnie słuchaliśmy Wolnej Europy i staraliśmy się trzymać język za zębami. 

Jednego mogłem być pewny. Gdybym nie zdecydował się wtedy w Sępolnie uciec, mógłbym wyglądać tak samo albo nigdy nie oglądać rodzinnych stron. 

Pozostały jeszcze inne wojenne reperkusje. Chociaż czasy były trudne, w latach 1948 – 1949 postawiliśmy nowy, murowany z cegły, dom. Stara, kryta strzechą, drewniana chałupa stała pusta. Miałem możność i wspomogłem wtedy starszą siostrę Lidy. Wraz z mężem i dziećmi zamieszkali w tym opuszczonym starym domu. Nie dostali prawa wyjazdu do Niemiec4, a o zwrocie swojego gospodarstwa w Makówcu nawet nie mogli pomarzyć. Przyjąłem ją dlatego, że w czasie mojej służby u Jakuba Wycke często byłem posyłany do niej do pomocy. Byłem traktowany przez nią bardzo przyjaźnie. Często powtarzała mi wiadomości otrzymywane od męża, który walczył na wschodnim froncie. Ona nikomu z Polaków nie zabrała ani gospodarstwa, ani ziemi. Mieli przez cały czas własne niewielkie gospodarstwo rolne, które uprawiała (to fakt) z pomocą polskiej służby. Nie wierzyła w zwycięstwo Hitlera. Gdy się rozgadała, czasem powiedziała za dużo. Może mi ufała. Ja nikomu o tym nie wspomniałem. Bałem się raczej o siebie niż o nią. W czasie okupacji za uśmiech w kierunku Niemki dostawało się „baty”. Zbliżenie bardziej czułe kończyło się szubienicą.

Później  znaleźli lepszy dom i przez  pewien czas, zanim nie wyjechali w końcu do Niemiec, zamieszkali w dogodniejszych warunkach. 

Nie był to koniec wojennych reminiscencji. Znacznie później, gdy już moje dzieci dorosły, w 1983 roku przygotowywaliśmy się do wydania za mąż naszej starszej córki. Niespodziewanie w lipcu od listonosza dostaliśmy zawiadomienie, że na poczcie jest dla nas paczka z Niemiec. Paczka była pokaźnych rozmiarów (15 kg), a w niej oprócz spisu zawartych w niej (w tym pasujących na mój wzrost) rzeczy nie było żadnego listu. Na paczce i przekazie widniało nazwisko nadawcy Lidia Franc i jej adres. Imię wskazywało osobę, która wysłała ten prezent. Wróciły wspomnienia, te milsze i niestety te straszne z ostatniego widzenia się z nią. Odpisałem na podany adres.  Podziękowałem, jak umiałem najlepiej za prezenty i za namową mojej małżonki  grzecznie  zaprosiłem ich na wesele córki, które miało odbyć się na początku września. Wkrótce  (połowa sierpnia) otrzymaliśmy drugą paczkę. W niej, oprócz prezentów (dla mnie wstyd się przyznać garnitur i biała koszula) laurka z życzeniami  i podpisem Lida.

Po paru dniach przyszedł list. Napisała, że parę miesięcy temu pochowała męża. Chętnie skorzystałaby z zaproszenia, ale czuje się nie najlepiej. Żałuje, ale jest chora i nie może przyjechać. List pisze za nią jej wnuczka.

Długo zastanawiałem się nad tym listem. Policzyłem, ile lat upłynęło od naszej rozłąki i ile lat może mieć jej wnuczka. Dlaczego tak dobrze i poprawnie pisze po polsku. Lida najlepiej z całej ich rodziny znała język polski. Czasem przychodziła do mnie, jak mówiła, pogadać. Ze mną gadała wtedy oczywiście po polsku, bo jakże by inaczej. Skąd jednak jej wnuczka, tradycja, a może chęć powrotu? 

Wymieniliśmy jeszcze parę listów. Ona nie wracała do wspomnień. Na jedno z moich dość niewinnych pytań dotyczących starych zdarzeń napisała, że nie czas do nich wracać i rozdrapywać zagojone już rany. Lepiej, by tak już zostało i stare zdarzenia pozostały w zapomnieniu. Uszanowałem jej zdanie. Krótko jeszcze korespondowały ze sobą jej wnuczka i moja córka, ale i ten kontakt wkrótce ustał. W ten sposób pożegnałem się z ostatnimi wspomnieniami, związanymi ze straszliwym okresem wojny i okupacji. Dotknął on tak boleśnie tak wielu osób.   

3. Służba wojskowa

W dniu 1 września 1946 roku dostałem wezwanie do odbycia służby wojskowej. Na komisji kwalifikacyjnej uznano mnie za zdolnego do odbywania służby. Brak na połowę paznokci dużych palców u nóg (pozostałość  po odmrożeniu) nie był przeszkodą. Zgodnie z zasadą, że wojskową służbę odbywa się w odległych od zamieszkania rejonach kraju, zawieziono nas na południowo – wschodnie kresy. Wysiedliśmy z pociągu w Przemyślu i pomaszerowaliśmy do Żurawicy. Tam uformowany z nas batalion w ciągu trzech miesięcy przeszedł szkolenie podstawowe, jak wiernie służyć ojczyźnie. Innymi słowy odbyliśmy kurs rekrucki zakończony przysięgą wojskową.

Z batalionu wybrano dość liczną grupę w sile jednej kompanii, w tym mnie i przeniesiono nas do Przemyśla, jak twierdzono do szkoły podoficerskiej. Znacznie więcej mieliśmy jednak zajęć praktycznych niż teorii. Poznałem tam dobrze Bieszczady. Przynależał do nas teren od Dukli przez Komańczę, Jabłonkę aż po Nowy Sącz.  Alarmy i wyjazdy w teren były na porządku dziennym. Wieczorem i w nocy łuny rozświetlały Bieszczady. Niedługo po śmierci gen. Karola Świerczewskiego, który zginął z rąk Ukraińców właśnie pod Jabłonkami, w Bieszczadach zaroiło się od naszego wojska. Gdy rozpoczęła się „Akcja Wisła”  – wysiedlania miejscowej ludności z tych terenów, stanęły mi przed oczyma  sceny z 1941 roku. Tak samo wtedy wysiedlani byli mieszkańcy mojej wsi. Teraz jednak byłem po drugiej  stronie. To my ich wysiedlaliśmy. Nie byliśmy wystraszonymi i pokonanymi. Byliśmy zwycięzcami. Robiliśmy to znacznie bardziej „po ludzku” i w biały dzień, niż wtedy Niemcy. Jednak termin „wysiedlenie” czy „przesiedlenie” brzmiał tak samo i był zapewne dla nich równie bolesny. Dla mieszkańców Bieszczad, a w pewnym stopniu i dla mnie, wojna trwała nadal. 

W wojsku przesłużyłem 25 miesięcy. Dosłużyłem się stopnia podoficerskiego kaprala i jako żołnierz wojsk ochrony pogranicza nosiłem krótką broń. Z taką bronią przyjechałem także do domu na krótki urlop. Z wojskiem pożegnałem się bez żalu. Powróciłem do rodzinnego domu i wraz z rodzicami i częścią rodzeństwa (brat uczył się wtedy w liceum w Lipnie – wybrał lżejszy chleb) pracowaliśmy na roli. 

Dalsze moje życie związane jest z zajęciem rolnika na rodzinnym gospodarstwie  we wsi Grodzeń. Wspomnienia te nie są już tak dramatyczne. Nie mniej, może uda mi się pokrótce je opisać. 

  1. Podaję pisownię taką, jakiej użył w swoich wspomnieniach Jan Wasilewski.
  2. Brat użył tego określenia. Znam je z gwary, którą posługiwaliśmy się w młodości. Oznacza ono gwałtowne pędzenie, gnanie bydła, wymuszane rozdawanymi razami, biciem. Określenie to napisałem celowo, mimo że nie ma go w słowniku używanych słów w języku polskim. Chcę oddać w pełni wrażenie, jakie on wtedy odbierał. 
  3. Daty i miejscowości podaję zgodnie zapisem mojego brata. Może ona nie być zgodna z rzeczywistym przebiegiem poszczególnych etapów zajmowania ziem polskich ani z ich chronologią.
  4. O ile pamiętam mąż pani Zemrau (tak się chyba nazywała) raczej nie chciał wyjechać do Niemiec, a odzyskać swoje gospodarstwo w Makówcu i pozostać w Polsce. Brat przedstawia to inaczej. Niezależnie od okoliczności swego gospodarstwa nie odzyskali i w końcu z Polski wyjechali. (Przypis Z. Jankiewicz)