Dziadek
Dziadek
Tytułowy „dziadek” powinien być napisany w cudzysłowie. Nie był on bowiem niczyim dziadkiem. Wszyscy jednak mówiliśmy do niego Dziadek nie wyłączając nas to znaczy mnie i mojej żony. Bez żadnych niedomówień nazywały go „Dziadkiem” nasze dzieci: Krzysiek i Majka, a ja w tym opowiadaniu będę go pisał dużą literą. Chyba bardziej był zaprzyjaźniony z Krzyśkiem. Zadbała o to babcia. Gdy spędzał w Grodzeniu wakacje (nazwijmy tak ten czas) dziadek wyprowadzał konika, a mój syn siadał na nim i bawił się w Zorro. Dziadka chabeta mało przypominała czarnego rumaka Zorro, ale resztę można było sobie wyobrazić. Myślę, że Krzysiek długo pamiętał Dziadka, a może jeszcze dotąd pamięta? O tym, że chyba długo pamiętał może jeszcze zdołam wspomnieć.
Stanisław Majewski urodził się 21 października 1908 roku w miejscowości o wdzięcznej nazwie Boguchwała leżącej nieopodal Kikoła w powiecie lipnowskim w rodzinie o społecznikowskich tradycjach. Jego ojciec Józef był przed wojną (1925) wójtem gminy Kikół. Odnotował to na str. 140 – 141 swojej monografii prof. Mirosław Krajewski[1]
Z innych dokumentów wiadomo, że w wieku 19 lat ukończył naukę czeladniczą u p. Antoniego Kilanowskiego w Kikole sprawując się b. dobrze. Stwierdzili to swoimi podpisami
Starszy i Podstarszy (podpisy nieczytelne) Zgromadzenia Ślusarzy miasta Lipna. To bardzo ciekawy dokument powołujący się na postanowienie J.O. Księcia Namiestnika z 1816 r stwierdzający, że na Czeladnika wyzwolonym zostaje. Na dowód powyższego dokument ten (mocno sfatygowany) poniżej przedstawiam.
Wiem jeszcze, że służbę wojskową odbył w wojskach łączności w Zegrzu. Chwalił się, że z Zegrza do Serocka chodzili pieszo. Nie taki znów świat drogi dla młodych żołnierzy, ale zawsze.
Mamy też jego legitymację kombatancką.
Z niej i z Zaświadczenia Związku Bojowników o Wolność i Demokrację wynika, że do niewoli dostał się już 19 września. Nie dotarł do Warszawy jak Stanisław Skorupiński. Nie wiemy jednak, dokąd jego jednostka maszerowała. On też nie wiedział. Zostali zgarnięci bez walki. Taki był los wielu poborowych. Zbyt szybko Niemcy zajmowali teren. Bywało dostawanie się do niewoli bez walki. Ze „stalagu” dość szybko zapędzili ich do pracy. Już 2 stycznia 1940. Twierdził, że przymusowo. Na pewno Niemcom zależało, by jeńców zapędzić do pracy. Z pewnością lepszy darmowy robotnik, niż darmozjad w obozie, nawet gdy głodował. Zdaje się, że oficerów nie przymuszano. Tam zresztą większa była świadomość i oddziaływanie środowiska. Dziadek odwoływał się od decyzji uznania mu okrojonego okresu niewoli. Pomagałem mu napisać odwołanie. Zdaje się nie pomogło.
Wkrótce po wojnie dziadek Stanisław Majewski zamieszkał z moją teściową Zofią Skorupińską, chociaż ślub wzięli znacznie później. Proszę sobie wyobrazić, że nawet nie pamiętam, kiedy? Tak to było mało ważne dla nas. Dla nich zapewne nie. Nie brali ślubu jeszcze z innego powodu. Lepiej jej było występować jako wdowa po zamordowanym nauczycielu. Zdawała sobie z tego sprawę i umiejętnie wykorzystywała.
Był to czas, gdy potrzebowała pomocy. Sama z dwójką małych jeszcze dzieci. Dom jej przenieśli Niemcy. Nawet gdy go w końcu odzyskała, co miała w nim robić. Stanisław Majewski stworzył przy nim niewielkie gospodarstwo rolne. Dobudował pomieszczenia dla drobiu, krowy, konia. Mizerne to były budowle, ale były. Dzieci rosły i chodziły do szkoły. Jako sieroty po zamordowanym nauczycielu miały łatwiej. Dostawały np. miejsce w internacie. Kończyły studia w Poznaniu. Sławek medycynę, Rysia Akademię Rolniczą. W tym czasie zacząłem spotykać się z Rysią i bliższa stała się także znajomość z Dziadkiem. Wydaje mi się, że mnie lubił. Ja też uważałem go za niezwykle uczciwego człowieka. Był prawdziwym przyjacielem tej rodziny. O Zosieńce zawsze wyrażał się z estymą, choć nie zawsze spotykał się z wzajemnością.
Starał się jak mógł dostarczać im wystarczające środki do życia.
Posiadł nowe specjalizacje. Zachowało się zaświadczenie nawet o ukończeniu przez niego kursu woźniców. Czego to wtedy nie wymyślono.
Przypomniał sobie jednak, że jest mechanikiem i takie zdolności też miał. Zakupił traktor (muzealny, istne cudo techniki), który ożywił praktycznie z ruiny, w podobnym stanie młocarnię i zarabiał omłotami u okolicznych rolników. Wiem coś na ten temat, bo gdy byliśmy już z Rysią małżeństwem i spędzaliśmy czas w Grodzeniu pomagałem mu zarówno w remontach tych zabytków jak i omłotach. Pamiętam z tego czasu dwa zdarzenia warte tu odnotowania. Traktor dziadka był niemieckiej produkcji Lanz Bulldog i nie przypominał dzisiejszych. Silnik nie miał akumulatora, a jego rozruch wymagał specyficznych zabiegów. Był to jednocylindrowy, dwutaktowy silnik diesla, z masywną i ciężką żeliwna głowicą znajdującą się na dole pomiędzy przednimi kołami traktora. Tą głowicę zakończoną wystającą gruszką żarową należało przed rozruchem rozgrzać specjalną lampą do temperatury umożliwiającej zapłon sprężonej przez tłok mieszanki powietrza z pobranym paliwem (ropą). Żadnej automatyki, wszystko na wyczucie obsługi. Jak długo nagrzewać, kiedy i jak zakręcić kołem zamachowym traktora, by zaskoczył i zaczął pracować. Należało to wszystko poznać i wiedzieć. Inaczej można było (jak mawiał dziadek) usiąść i płakać.
To właśnie ta głowica stała się przyczyną nieszczęścia i mojej szczęśliwej interwencji ratującej zestaw omłotowy Dziadka. Pękła. Przyczyn owego pęknięcia nie znam, a powodów podanych przez teściową nie chcę podawać: zasnął, zagadał się, itp. Dziadek był człowiekiem powolnym i dokładnym. Działał zgodnie z porzekadłami „co nagle to po diable” lub „trzy razy się zastanów zanim raz zrobisz jakieś głupstwo”. Teściową to mocno denerwowało. Twierdziła, że koń, gdy kogoś mijali po drodze zatrzymywał się, bo wiedział, że dziadek będzie chciał porozmawiać. Niezależnie od przyczyn, żeliwna głowica w silniku traktora pękła co spowodowało, że traktor z zabytku przemienił się w złom. Nie można nawet marzyć, by taką głowicę dostać (zakupić), a spawać żeliwa nie można (będzie pękało dalej), co wiedzieli wszyscy.
Moje studia, oprócz wielu wad miało jedną zaletę, chociaż ja uważałem ją też za wadę. Uczono nas wieli rzeczy mało przydatnych np. maszyn parowych, chociaż wszyscy wiedzieli, że jest to wiedza schyłkowa, gdy chodzi o przydatność dla elektronika. Takową była także umiejętność spawania. Spawać to ja się nie nauczyłem, za to poznałem p. magistra (zadbał o to byśmy wiedzieli, że skończył studia), który był znawcą spraw spawalniczych i wszystko o spawaniu wiedział. Umiał także spawać i pewno by nas tego nauczył, gdyby miał taką sposobność to znaczy odpowiednio dużo czasu. Wtedy jeszcze pracował w WAT i miał specjalne laboratorium.
Udałem się do niego z problemem. Najpierw wysłuchałem długiego wykładu, dlaczego żeliwa nie można spawać metodami tradycyjnymi – zarówno płomieniowo jak i elektrycznie. Później o metodach specjalnych, między innymi przy pomocy metali miękkich takich jak srebro i mosiądz. Cierpliwie przeszedłem test, że interesują mnie te zagadnienia i była to prawda. Na zakończenie p. magister zgodził się przeprowadzić próbę zespawania powstałej szczeliny (pęknięcia) spoiwem mosiężnym. Srebro nie wchodziło w grę z powodu zasadniczego: braku srebra. Oczywiście będzie to próba. Gwarancji nikt nie da i p. magister też. Wydawało mi się, że p. magister zainteresował się tym przypadkiem i sam był ciekawy jak to wyjdzie.
Należało przetransportować głowicę do Warszawy. Wcale nie proste zadanie. Nie widzieliście tej głowicy. Strasznie ciężka. Już widziałem oczyma wyobraźni, jak urywa kufer bagażnika w mojej ukochanej Syrence. Została przymocowana do dużego kawałka sklejki i wtedy położona w bagażniku. Tak bezpiecznie przyjechała do Warszawy i mogła być poddana owej „próbie”.
Pan magister wyznaczył termin spawania. Ponieważ uczestniczyłem w nim, mogę zdać relację. Cały proces trwał prawie dwie doby, z tym, że długi czas nie wymagał naszej interwencji, a nawet obecności. Pan magister miał w laboratorium piece o regulowanej i kontrolowanej temperaturze, które po dokonaniu stosownych ustawień działały automatycznie. Głowica została w tym piecu umieszczona i powoli (patrz porzekadła), praktycznie przez całą noc była do odpowiedniej temperatury nagrzewana. Później prawie bez zmiany temperatury szczelina pęknięcia została płomieniowo dokładnie wypełniona mosiądzem. Ten proces przebiegał szybko. Widać było, że pan magister się spieszył. Następnie głowica znów wylądowała w piecu i w nim stygła (razem z piecem) według ustawionego programu znów prawie całą dobę. Pan magister był zadowolony z wyniku i proszę sobie wyobrazić nie chciał przyjąć żadnej zapłaty. Kiedyś to się zdarzało.
Najbardziej jednak zadowolony był dziadek. Gdzieś dotarł do dużej tokarni by wyrównać płaszczyznę pod uszczelkę. Uszczelkę dał z nieco grubszego silnie rozgrzanego i gwałtownie ochłodzonego w zimnej wodzie drutu miedzianego. Uczestniczyłem w tym, więc wiem. Stał się cud, maszyneria z dziadkiem wróciła na omłoty. Był dochód.
Całość na tyle nabrała wigoru, że Dziadek postanowił zrobić remont kapitalny silnika w traktorze. Tak się zdarzyło, że znów przez jakiś czas byliśmy w Grodzeniu i w końcówce remontu uczestniczyłem. Gdzieś zdobył nadmiarowy tłok, a więc mógł wykonać szlif cylindra i spodziewał się powiększenia mocy silnika. Mocy ciągle było mu za mało, stąd te zabiegi. Prace zbliżały się do końca i Dziadek pochwalił się Zosi (teściowa) o tej radosnej chwili. Tymczasem w próbnym uruchomieniu zapomniał wlać wody do chłodnicy i silnik się zatarł. Nie mocno, ale jednak. Na dodatek przyznał się do tego i musiał wysłuchać szeregu gorzkich uwag. Taki los. Współczułem mu. Naprawdę się starał, ale być rolnikiem chyba nie lubił, a może nie potrafił.
To zdaje się spowodowało, że postanowił wrócić do wyuczonego zawodu mechanika. Wspominał, że będąc w niewoli w Niemczech nauczył się pracować na większości maszyn skrawających metale. W Kikole był POM – Państwowy Ośrodek Maszynowy zajmujący się głównie wykonywaniem remontów ciągników i maszyn rolniczych. To tam znalazł zatrudnienie i zdaje się uznanie i szacunek dla swoich umiejętności. Najpierw jeździł z Grodzenia do Kikoła rowerem, później motocyklem, a następnie kupili blisko POM-u działkę i Dziadek postawił w Kikole dom.
Był z niego dumny. Był to prawdziwy, jak na owe lata, dom z centralnym ogrzewaniem. Szczerze mówiąc podziwiałem go. Był dzielny. Obok domu postawił drewutnię na opał, ale zorganizował w nim warsztat. Potrafił tam robić wszystko dla domu i nie tylko. Na przydomowej działce posadził śliwy i tak smacznych, pachnących węgierek jak u niech nigdy nie jadłem. Wspominam je z rozrzewnieniem.
Czas płynął niepostrzeżenie i dla mieszkańców nowego domu w Kikole także. Na załączonym zdjęciu widzimy dziadka pochylonego, człowieka już w latach. Nie wiem z jakiej okazji zostało zrobione to zdjęcie. Może na odejście z pracy, a może z innej.
Mam jeszcze jeden dokument świadczący o uznaniu dla niego. Został wpisany do
KSIĘGI HONOROWEJ OSÓB ZASŁUŻONYCH DLA GMINY KIKÓŁ
Dokument podpisał I Sekretarz Komitetu Gminnego PZPR i nie wiem na ile jest on uznawany dziś. Znałem jednak Dziadka i chyba wiedziałem o nim wtedy najwięcej. Jak wrócił z niewoli zapisał się do PPS. Jego ojciec Józef chyba przed wojną należał do PPS (?).
On, podobnie jak ojciec, też do tej partii chciał należeć. Do PZPR został przeniesiony aktem zjednoczeniowym. Co myślał o komunizmie? Na użytek domowy przekonywał nas, że komunizm w Polsce nie ma przyszłości:
…Mówię wam, że komunizm prędzej czy później szlak trafi, zobaczycie.
Na pytanie, kiedy nieodmiennie odpowiadał, że rychło, nawet nie zorientujemy się, kiedy.
Zestarzał nam się Dziadek. Mocno się przygarbił. Upodobnił do dziada ze znanego wiersza A. Mickiewicza: „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje
Ona kaszląca i słaba, on zgarbiony we dwoje”.
Chodził spory kawałek drogi z górki po zakupy do kikolskiego rynku. Wspierał się o rower. Ciężko mu już było. Narzekał. Mawiał:
Gdybym miał nawet mały samochód, choćby taką Syrenkę, byłoby nam łatwiej.
Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia mój syn Krzysztof zajeżdża pod ich dom właśnie Syrenką. Gdzieś w Internecie ją wyszukał, kupił i przyprowadził ją Dziadkowi:
Jest Twoja. Na chodzie, możesz jeździć.
Było już jednak za późno. Dziadek chyba nawet nie spróbował jej uruchomić. Jeździłem tym „cudem” i wiem, że nie był to przyjazny kierowcom samochód. Niezsynchronizowana skrzynia biegów nie ułatwiała podróżowania. Została bez trudu sprzedana, mimo że Dziadek prezentem niewątpliwie się ucieszył.
Pierwsza zmarła teściowa. Dziadek został sam. Mimo samodzielności i zaradności jaką w życiu zawsze demonstrował, widać było, że to wszystko go przerosło. Nie chorował, ale psychicznie samotność go przytłoczyła. Widać było, że należy go stamtąd zabrać. Mogliśmy to bez trudu zrobić. Mieszkaliśmy już w nowo wybudowanym domu. Nawet zrobiliśmy to formalnie przyjmując Dziadka na utrzymanie. To ważne, bowiem wiązało się z przywilejem przyjęciem go pod opiekę wojskowej służby zdrowia. Nie mniej na pewne okresy zabierał go do siebie Sławek brat mojej żony. Mieszkał w dość dużym mieszkaniu w Żyrardowie. Trzeba przyznać, że Dziadek odżył. Miał apetyt i był rozmowny. Gorzej, że ja zawsze zagoniony w pracy (to był najcięższy okres współpracy z prof. Kaliskim) nie zawsze miałem na te rozmowy czas.
Odpowiadało mu położenie naszego domu. Blisko las. Prawie jak na wsi. Zresztą chyba nigdy nie uznał, że to Warszawa. Mieszkał w swoim wyimaginowanym miejscu. W tej imaginacji w sąsiedztwie znajdowały się znane mu miejsca. Prosiłem tylko, by do nich nie wybierał się sam. Może kiedyś pójdziemy tam razem.
Zmarł nagle. Na zawał. Wieczorem położył rękę na piersi i pokazał mi, że coś mu przeszkadza. Pomyślałem, że jutro powinienem pewno pomyśleć o lekarzu. Zmarł w nocy. Mam wyrzuty sumienia, że nie zdążyłem. Dziadek nie chorował. Jego wojskowa książeczka zdrowia (miał takową, a jakże) była czysta, nie zapisana. Lekarz stwierdzający zgon, zdziwił się.
Pogrzeb odbył się w Kikole. Miał tam rodzinny grób. Zwłoki przewieźliśmy specjalnym transportem. Pomagał mi Krzysiek. Tak jakby chciał Dziadkowi podziękować. Oddał mu ostatnią przysługę – zabrał się z Warszawy do Kikoła samochodem transportującym Dziadka. Nie chciał, by błądzili.
A dom? Niestety dom pobudowany w Kikole przez Dziadka i teściową pozostał bez opieki. To nie mogło dobrze się skończyć. Jeszcze za życia Dziadka został okradziony przez młodocianych amatorów cudzej własności. Zabrany został z drewutni motocykl Dziadka. Był to także złom, więc, mimo że milicja sprawców wykryła nie robiliśmy z tego powodu problemu. Gorzej przedstawiał się stan ogólny domu. Potrzebował stałej opieki. Wiem, ile to kosztuje trudu, bo widzę jak wiele czasu poświęca mój zięć by utrzymać w kondycji chałupę na naszej działce na Mazurach. Nie czułem się na siłach, aby ten trud podjąć. Może również nie czułem się do tego upoważniony. Wyniki braku stosownej opieki przyszły szybko. Kikół to trochę miejscowość turystyczna, wypoczynkowa. Łatwy dojazd, duże dwa jeziora. Chętni do odwiedzania i pomieszkania w domu Dziadka byli. Nie zawsze jednak przewidywali skutki stanu w jakim dom pozostawiali. Wiadomo, że pozostawiona woda w kaloryferach może w zimę zamarznąć i zamarzła. Później przez pęknięcia wyciekła i drewniana mozaika na podłodze pieczołowicie ułożona przez Dziadka odpadła. Jedno zapomnienie i konieczność prawie zasadniczego remontu nie mówiąc o kosztach. Dom należało sprzedać. O ile pamiętam Dziadek już wtedy nie żył. To dobrze, że nie widział tej degradacji ich życiowego dorobku.
W sprzedaży domu uczestniczyłem jedynie w końcowym jego akcie. Spotkaniu z nabywcą i osobą zajmującą się handlem nieruchomościami. Nabywca nie spodobał mi się. Nie wiem, dlaczego, ale z daleka czuć go było nieuczciwością. To może dlatego po wręczeniu przez niego pliku banknotów (uzgodniona cena za dom) pośrednikowi, który następnie przekazał go mojemu szwagrowi, zażądałem ich przeliczenia. Konsternacja. Przekazana kwota była znacząco niższa od uzgodnionej. Nie wiem czy w tej mistyfikacji brała udział pani pośrednik. Niby była zaskoczona i zniesmaczona. Kupujący nie. Po prostu wyjął dodatkowe pieniądze i dopłacił. Byłem oburzony. Gdyby to zależało od mojej decyzji, transakcję bym przerwał. Nie dopuściłbym do tego, aby taki szachraj nabył ciężko zdobyty przez Dziadka i teściową majątek. To byli uczciwi ludzie i zasługiwali, by w ich domu mieszkał uczciwy człowiek. Niestety. Zawsze, gdy przejeżdżam drogą obok kiedyś ich domu, przypomina mi się ta przykra transakcja.
Mamy już rok 2024 i data śmierci Dziadka dość daleko odpłynęła w przeszłość. Powracam do niej myślą teraz także z tego powodu, że w tym roku zostałem zaproszony do Kikoła przez p. Krzysztofa Kuczkowskiego na promocję jego książki „Gmina Kikół w latach 1939 – 1945”[2]. Nieco wcześniej, ale także w 2024 r. ukazała się już wcześniej wspomniana pozycja Mirosław Krajewski „Kikół i okolice – Materiały do monografii miasta i gminy Kikół”. Obydwie książki poświęcone są historii i ludziom tej części mojej ojczystej Ziemi Dobrzyńskiej. W obydwu dziełach autorzy wspominają o Józefie Majewskim ojcu naszego Dziadka. Państwo Kuczkowscy (p. Krzysztof wraz z żoną) są nauczycielami, a jednocześnie swój czas i wiedzę poświęcają dokumentowaniu historii tych okolic. Moje wspomnienia dotyczące Grodzenia i Kikoła zostały przez nich dostrzeżone i ich części w tych dziełach zamieszczone. Nauczycielką w Kikole jest także p. M. Blachowska, córka mego przyjaciela z liceum w Lipnie. On wcześniej był również nauczycielem oraz dyrektorem tej szkoły. Pani Blachowska także zajmuje się historią tego regionu. O ich wspólnie wydanej publikacji już także w swoich wspomnieniach pisałem.
Nie ma moim zdaniem bardziej godnego i potrzebnego tamtejszej społeczności zajęcia w szczególności dla miejscowych nauczycieli. Z przyjemnością zaproszenie przyjąłem i w promocji książki p. K. Kuczkowskiego wziąłem udział. Dowiedziałem się także, że p. J. Kuczkowska gromadzi przedmioty związane z historią Kikoła i okolic tworząc przy szkole kikolskiej coś w rodzaju muzealnych pamiątek po ludziach zasłużonych tej ziemi. Mam nadzieję, że posiadane przeze nas pamiątki po Stanisławie Majewskim (Dziadku) synu Józefa Majewskiego byłego wójta Kikoła, który większość życia w Kikole spędził i pracował, będą miały status takich pamiątek. Ja z przyjemnością p. J. Kuczkowskiej je wyślę.
[1] Mirosław Krajewski „Kikół i okolice – Materiały do monografii miasta i okolic Kikoła”, Brodnica-Kikół 2024.
[2] Krzysztof Kuczkowski, Gmina Kikół w latach 1939 – 1945, Toruń 2024.