| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Byłem studentem Wojskowej Akademii Technicznej

3. Byłem studentem Wojskowej Akademii Technicznej

W moim życiu wiele było przypadku i przysłowiowego „łutu szczęścia”. Dotyczyło to także trafienia na studia do WAT. Byłem dzieckiem czasów wojny mieszkającym na wiejskich terenach włączonych do Rzeszy Niemieckiej i pozbawiony przez cały ten czas jakiejkolwiek możliwości uczenia się. Niemniej w roku 1951 „cudownie” udało mi się ukończyć szkołę średnią i uzyskać świadectwo maturalne. Opisałem ten okres w części Moje Liceum. 

Do Wojskowej Akademii Technicznej trafiłem za sprawą Ludwika Ziemlewicza, ówczesnego Dyrektora Liceum w Lipnie.  Znając moje położenie materialne i marzenia o studiach na politechnice, wysłał moje dokumenty do nowo powstającej politechniki wojskowej – właśnie Wojskowej Akademii Technicznej.  Na liście wysłanej z liceum było nas trzech. Na egzaminy wstępne dotarło dwóch. Ja miałem szczęście, byłem w tej dwójce. Zabrakło mego kolegi i przyjaciela Eugeniusza Klugiewicza, dobrego ucznia, bardzo uzdolnionego matematycznie. Mój ojciec miał tylko siadem hektarów ziemi, a jego ojciec był właścicielem aż jedenastu. „Takie mieliśmy zalecenia” – wyjaśnił mi później ojciec znanego polityka, a wtedy w WAT wysokiej rangi pracownik Informacji Wojskowej. „Gdybyśmy mieli nie przyjmować takich blondynów jak wy” – dodał, patrząc na moje rudawe owłosienie, „was mogłoby tu nie być”. No cóż, nic dodać, ale Genka szkoda. Jestem przekonany, że niewątpliwie byłby dobrym studentem, inżynierem i oficerem. O ile wiem, nie poszedł na studia. Tak oto trzy hektary piaszczystej gleby mazowieckiej zadecydowały o losie młodego człowieka na starcie w dorosłe życie.

WAT przywitał nas księżycowym krajobrazem (wszystko w budowie), porządkiem wojskowym (przy bramie stał wartownik) i ogrodzeniem pełnym dziur. Właśnie te dziury były powodem pierwszych moich niepowodzeń wojskowych. Mieszkaliśmy w internatach po jednej stronie ulicy Lazurowej, a jedliśmy w stołówce na terenie zamkniętym po jej drugiej stronie. Rozgradzał nas wspomniany już dziurawy płot. Przez dziurę w siatce do stołówki było znacznie bliżej i tak zawsze chodziliśmy. Pewnego dnia wartę pełnił dobrze wyszkolony żołnierz i zaczął strzelać. Trafiliśmy do aresztu. Właściwie areszt też był w budowie, drzwi od celi były zdjęte i trzeba było postawić przy nas wartownika. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie. Zostaliśmy zwolnieni, a do aresztu zdaje się zamknięto naszego wartownika, gdyż z nudów zaczęliśmy go uczyć grać w brydża. Jak Państwo widzą, wszystko było trochę niepoważne, tak na niby. Wartownik przy płocie pełnym dziur, areszt bez drzwi. Nie zniechęciło mnie to zbytnio do dalszej służby wojskowej. Zresztą nie miałem wielkiego wyboru. Jednego byłem pewny. Chciałem studiować.

Po egzaminach z naszej dwójki teraz już zostałem sam.  Zachęcony przez zapoznanych kolegów, którzy kończyli technika radiotechniczne przy zakładach radiowych w Dzierżoniowie, nie chciałem studiować na fakultecie saperskim (taką dostałem propozycję), a na fakultecie łączności. To wtedy, o ile pamiętam, poznałem Ryśka Celińskiego. O radiu i radiotechnice mówił z zapałem jak o pięknej dziewczynie. Na moje zastrzeżenia, że niewiele o tym się uczyłem w szkole, uspakajał mnie:
– Przecież będziemy razem, co będę wiedział, podpowiem. 
Muszę przyznać, że to on głównie wpłynął na moją decyzję. Pozostaliśmy przyjaciółmi na długie lata również poza studiami. Dostał przydział do pracy jako przedstawiciel MON w zakładach wytwarzających elementy radiotechniczne w Krakowie. Bywało, że go odwiedzałem.

 W trakcie rozmowy kwalifikacyjnej na studia w WAT zdecydowanie opowiedziałem się za radiotechniką, łącznością jako specjalizacją.  Wszyscy chcieli być lotnikami i tam było bardzo ciasno. Na łączność nie było aż tylu chętnych i udało mi się. W ten sposób trafiłem na wymarzone studia politechniczne i na wydział marzeń.  Dziś patrzę na to trochę inaczej.  Byłem jak kot rzucany przez los w daleki w świat. Dziwne, że tak często spadałem na cztery łapy.  Uczelnia, szczególnie techniczna, to nie tylko nazwa nadana stosownym dekretem, nowe budynki, i trochę aparatury (tej niestety WAT też nie miał zbyt wiele), ale przede wszystkim ludzie – kadra naukowa i jeszcze coś bardziej nieuchwytnego, zdobywana latami pracy i doświadczeniem: MARKA, TRADYCJA. Tego niewątpliwie WAT nie miał. Będę do tego jeszcze wracał. 

Na szczęście z tych braków Akademii zdawał sobie chyba sprawę jej pierwszy komendant gen. bryg. inż. Florian Grabczyński. Już w trakcie egzaminów nasze wiadomości sprawdzali cywile, pracownicy Politechniki Warszawskiej. Ważniejsze jednak, że później, już w trakcie studiów większość przedmiotów zarówno ogólnych, jak i podstawowych przedmiotów zawodowych wykładali nam profesorowie Politechniki Warszawskiej. Miałem szczęście słuchać wykładów takich koryfeuszy nauki jak Witold Pogorzelski, Tadeusz Trajdos, Janusz Groszkowski, Stanisław Ryżko, Stefan Manczarski, Zdzisław Pawłowski i wielu, wielu innych. Wiele im zawdzięczamy. Piszę to w swoim imieniu i na pewno reszty moich kolegów – studentów WAT. Byli to nie tylko świetni fachowcy, ale także ludzie dowcipni, umiejący zainteresować słuchaczy wiedzą, którą się dzielili. Przede wszystkim jednak nie przyszli do WAT tylko po dodatkowy zarobek. Miało się wrażenie, że praca ze studentami była ich pasją i przeznaczeniem. Nas traktowali na równi z innymi studentami (mieliśmy takie wrażenie), bez różnicy. Oni chyba chcieli naprawdę pomoc Akademii w tym trudnym początkowym okresie jej istnienia i rzeczywiście pomogli. Profesorowi Trajdosowi poświęciłem w OKRUCHACH opowiadanie „Byłem studentem Profesora Trajdosa”. Inni zasługują na to również. Zatrudnienie cywilnych profesorów to niewątpliwie zasługa pierwszego Komendanta Akademii i jej budowniczego gen. Floriana Grabczyńskiego. Należy przy tym pamiętać, że był to czas wzmożonej sowietyzacji polskiej armii. W WAT wszystkie ważniejsze wtedy stanowiska (komendantów fakultetów – dziekanów, kierowników katedr) do kierownika zakładu włącznie zajmowali oficerowie tej armii. Zmieniony został także główny organizator WAT gen. F. Grabczyński (jego zasług nie uszanowano, został aresztowany i uwięziony), a jego miejsce w dniu oficjalnego otwarcia uczelni (18.12.1951) zajmował już Rosjanin gen. Eugeniusz Leoszenia. Na szczęście dla nas, nic nie zmieniło się odnośnie zlecenia prowadzenia większości wykładów cywilnym profesorom z Politechniki. Także nie nastąpiła widoczna zmiana ich nastawienia do Akademii i do nas – jej studentów. Na szczęście.

Swoich profesorów zapamiętywaliśmy także dlatego, że mieli oni swoje przywary. Byli, jak uważaliśmy, trochę dziwakami. To nie zarzut. Myśmy ich naprawdę lubili, chociaż, co tu  ukrywać, baliśmy się ich. Ich przywary, dziwactwa były przedmiotem wielu studenckich opowieści i żartów, co tym bardziej przyczyniało się do zapamiętania ich sylwetek. Myślę, że niektóre z tych opowieści warto może zachować, np. w dziale OKRUCHY. Postaram się opisać tam kilka zdarzeń, które jednocześnie pozwolą nam przybliżyć sylwetki niektórych z tych znanych profesorów. Proszę tam zajrzeć.

Przechodząc do zwierzeń bardziej osobistych, to jakoś poradziłem sobie w nowych warunkach. Byłem patykowatym chłopakiem, raczej chudym niż szczupłym (1,76 m /60 kg), jednak na tyle sprawnym, by z łatwością znieść trudy stawania się żołnierzem (okres rekrucki). Dzień 1 września 1951 zastał mnie słuchaczem WAT. Właśnie to było pierwsze rozczarowanie, pierwszy „rusycyzm”. Nie nazywano nas studentami ani podchorążymi, tylko słuchaczami. Koledzy z innych uczelni (mieliśmy takich) mówili, że nie studiujemy tylko słuchamy. Złośliwcy. 

Rozczarowanie następne dotyczyło jedzenia. Nie wiem, co jest takiego w młodym człowieku, ale gdy biegaliśmy po bemowskich laskach w upalne, sierpniowe dni, ciągle chciało mi się jeść i spać. A żarcie mieliśmy wspaniałe. Tłukąc się wcześniej po internatach i prywatnych stancjach, doceniłem to natychmiast. Pod tym względem to nie było wojsko, a markowa restauracja. Czteroosobowe stoliki nakryte białymi obrusami, posiłki (i to jakie – palce lizać) na fajansowej zastawie roznosiły młode kelnerki w białych fartuszkach. W czasie obiadów na balkonie siedziała orkiestra i nam przygrywała. Jak Boga kocham, nie kłamię. 

Pewnego dnia, gdy byliśmy już studentami, to wszystko zniknęło jak fatamorgana na pustyni. Na jakieś odprawie zostaliśmy poinformowani, że jest rzeczą skandaliczną, by zarabiała na nas Wojskowa Centrala Handlowa – to ona nas obsługiwała. Jeżeli przejdziemy na żywienie bezpośrednie, to dopiero zobaczymy, czym ojczyzna nas obdarza. I rzeczywiście. Zniknęły kelnerki i białe obrusy, pojawiły się niedomyte kubki i talerze aluminiowe, chłodna zupa w wielkich aluminiowych kotłach, a na drugie danie bywały śledzie prosto z beczki. Na dodatek zmiana okazała się możliwa tylko w jedną stronę. Wszyscy podobno jej pragnęliśmy i nie dało się jej już odwrócić. O ile pamięć mnie nie myli, ta zmiana nastąpiła razem ze zmianą komendanta. Nasze „obiadki” zostały „aresztowane” razem z pierwszym komendantem.

Niezależnie od tego, w porównaniu z inną bracią studencką byliśmy krezusami. Mieliśmy za darmo mieszkanie (po dwóch lub trzech w pokoju), umundurowanie łącznie z cotygodniową zmianą bielizny i wyposażenie studenta: suwak logarytmiczny (wtedy równoważnik laptopa), przybory kreślarskie, zeszyty i możliwość korzystania z biblioteki. To wszystko za jeden podpis pod zobowiązaniem, że po skończeniu studiów w wojsku odsłużymy minimum piętnaście lat. To też nie do końca okazało się prawdą. Niektórzy z moich kolegów próbowali przedziwnych zabiegów, by zdjąć mundur. Nie zawsze skutecznie. Dodatkową radość sprawiał nam otrzymywany niewielki żołd, około 50 zł miesięcznie. Wystarczyło na bilety tramwajowe i czasami kino (było tanie). 

Tu muszę podjąć jeszcze jeden wątek natury ogólnej. To stosunek ludności Warszawy do żołnierzy. Był on niezwykle przyjazny, nawet serdeczny. Przejawiał się w różnych  miejscach i w różny sposób. Proszę sobie wyobrazić, że w przedświąteczny dzień pojawiam się w ciasnym baraku pełniącym rolę Warszawskiego Dworca Wschodniego pół godziny przed odjazdem pociągu relacji Warszawa – Kołobrzeg, a tam jedna kasa i tłum pasażerów nieprzeciętny. Naraz słyszę: „Panie wojskowy, dokąd chce Pan jechać, proszę dać pieniądze, to podam dalej”. Po paru minutach wraca reszta i bilet. Mogłem wyjechać na upragniony urlop. 

Przychylny stosunek rodaków można było także wykorzystać do podratowania naszego skromnego budżetu. Wystarczyło wejść do restauracji, zamówić wodę sodową i na chwilę usiąść przy stoliku, by być zaproszonym na coś bardziej konkretnego. Oczywiście uznawałem ten sposób za niegodny i nie korzystałem z niego. Ale na flaki do Flisa często wpadałem. Zamawiałem skromne pół porcji, by dostać od obsługujących pań talerz wypełniony po brzegi z życzeniem „smacznego i na zdrowie”. 

Powrócę do studiowania na Fakultecie (znów rusycyzm) Łączności. Trafiłem do grupy specjalizującej się w łączności radiowej. Wszystko szczęśliwie tak jak chciałem i to bez znajomości, bez starań, bez wysiłku. Szybko przestawiłem się na uniwersytecki sposób przekazywania wiedzy: wykład, ćwiczenia rachunkowe, laboratorium. Mieszkanie w grupie ma swoje wady, ale także pewne zalety. W strachu przed kolejnym sprawdzianem (bywało ich multum) biegniesz do sąsiada, by się zapytać, może wie coś, czego ty nie wiesz. Nieskromnie powiem, że po pewnym czasie stwierdziłem, że częściej byłem pytany niż pytałem. Później, gdy spotykałem się ze studentami już w roli wykładowcy, często im radziłem, że najlepszym sprawdzianem opanowania jakiejkolwiek wiedzy jest udana próba jej przekazania. Nadal jestem o tym przekonany. 

Pisałem o sowietyzacji armii. Jako studenci mieliśmy ograniczony kontakt z wyższymi „szarżami”. By trafić tam na rozmowę, trzeba było zdrowo podpaść lub równie się wyróżnić. Pierwsze przypadki trafiały się częściej. Jeden z nich opisałem w powstałym z inicjatywy prof. Jerzego Barzykowskiego wydawnictwie pt. „ WAT NA WESOŁO” w opowiadaniu „Jąkała”. Zamieszczam to opowiadanie także w OKRUCHACH – polecam. 

Przypadki drugie zdarzały się raczej rzadko albo wcale. Przedsmak takiego przypadku stanowiła możliwość otrzymania przedłużonego urlopu. Urlopy o określonym wymiarze przysługiwały nam po sesjach: zimowej i letniej. Był jednak jeden warunek, by na urlop wyjechać: sesję należało zaliczyć. Kto sesji nie zaliczył, zaliczał ją w czasie urlopu. Ten straszliwy obyczaj powodował, że niektórzy z nas mieli urlopy mocno skrócone lub nie mieli ich wcale. Do szczególnego sadyzmu należy zaliczyć przypadki wyznaczania odległych terminów zaliczeń zaległości. Niestety, zdarzało się to mimo skamlącego wyrazu oczu podsądnego. Natomiast niestety nieznaczne wydłużenie urlopu przysługiwało tym, którzy sesję zaliczyli przed terminem. Towarzyszył temu określony rytuał. Wypisane karty urlopowe leżały na biurku Komendanta Fakultetu, a delikwent z wypełnioną pozytywnymi ocenami kartką z oddziału szkolenia zjawiał się u niego, by usłyszeć: „gratuluju was urlopom” i pędził na dworzec.

Po „gawiedzi studenckiej” krążyły takie i inne dowcipy o językowych wpadkach. Nasi przełożeni starali się używać przynajmniej pojedynczych polskich słów. My, zachęcani przez nauczycieli języka rosyjskiego, ambitnie staraliśmy się go używać. Efekty były raczej mizerne, a przeważnie śmieszne. Jeden ze studentów „całkę” nazwał po rosyjsku „cełką”, to znaczy „dziewicą”, zaś gen. Leoszenia usłyszał salwę śmiechu słuchaczy, ogłaszając karę aresztu dla któregoś z nich w ilości „trzech dób”. Spróbujcie to szybko wymówić, nawet z rosyjskim akcentem, a przekonacie się, że wesołość słuchających była uzasadniona. 

Ja po raz pierwszy z językowymi problemami spotkałem się na wykładach w drugim lub trzecim semestrze. Szef Katedry Radiotechniki płk. Kapranow (Rosjanin, imienia nie pamiętam) zaczął prowadzić u nas wykład z przedmiotu „Podstawy Radiotechniki”. Mówił po rosyjsku. Na wykład przychodził ze znającym obydwa języki zaufanym tłumaczem. Był nim student starszego roku (przybył z Politechniki Gdańskiej) plut. Zbigniew Puzewicz. Pułkownik mówił dość niewyraźnie, seplenił, co dodatkowo pogarszało percepcję. Trzeba jednak przyznać, że był systematyczny i cierpliwy. O ile pamiętam, był to w miarę solidnie prowadzony przedmiot i zaliczyliśmy go ze zrozumieniem. To nie znaczy, że nie było wesoło. Przez dłuższy czas nie rozumiałem np. szybko mówionego zwrotu: „pi pa pałam” (p/2). Podobnych zwrotów było znacznie więcej.

Do naszych przełożonych zwracaliśmy się zgodnie z noszonymi przez nich stopniami wojskowymi. Przybysze z „zaprzyjaźnionej armii” mieli oczywiście odpowiednie polskie stopnie wojskowe i nosili polskie mundury. Widywaliśmy ich także w ich własnym, pierwotnym umundurowaniu. Nie przestawali być oficerami wojsk ZSRR. Stopień i tytuł naukowy widniał jedynie przy nazwisku komendanta WAT: docent, kandydat nauk wojskowych (kandydat nauk to stopień równoważny stopniu doktora w nazewnictwie przyjętym w Polsce). Stopień „kandydata nauk” próbowano zaszczepić także w Polsce, ale na szczęście się nie przyjął.  

Jakie mieli więc wykształcenie i stopnie naukowe inni spośród przybyszów? Myślę, że kończyli oni akademie wojskowe odpowiednich rodzajów wojsk. W przypadku naszego fakultetu, jak przypuszczam, była to Akademia Wojsk Łączności.

Uważam, że przynajmniej w moim otoczeniu nie było znakomitości wśród przybyłych oficerów, by wspomóc naszą armię, jak nas przekonywano. Z powodzeniem mogli być zastąpieni przez oficerów polskich. Na pewno mógł pozostać na swoim stanowisku gen. F. Grabczyński. Obecność ich miała więc inny powód, o którym dziś wiemy. Jest oczywiste, że wojsko, w którym czołowe stanowiska zajmowali oficerowie obcej armii, a w którym wtedy służyłem, nie było wojskiem w pełni wolnego kraju. To prawda, wkrótce zresztą zostało przemianowane na Ludowe Wojsko Polskie, o zmianie roty przysięgi nie wspominając.  

Jednak moim celem i powodem przyjścia do wojska nie była przemożna chęć stania się żołnierzem zawodowym. Moim głównym życiowym dążeniem była wtedy możliwość studiowania. Pójście do wojska było środkiem realizacji celu głównego. O czekającym mnie stanie polskiej armii i późniejszych jej zmianach nie miałem pojęcia. W moim przekonaniu w 1951 roku szedłem do polskiego wojska. Służyłem także w polskiej armii i starałem się później jak najlepiej pracować dla Polski. Tego nie powinno się, nie można mi zabrać. Osobiście nie dałem się nigdy uwikłać w takie zależności, których mógłbym się wstydzić i które plamiłyby noszony przeze mnie mundur polskiego żołnierza i oficera. To wszystko tak na marginesie.

Mimo posiadanych braków (nie można ukończyć szkoły podstawowej i średniej w ciągu sześciu lat) byłem w miarę dobrym studentem. Nie miałem zaległości, uzyskałem wysoką średnią ocen za okres studiów (4,5) i nieraz byłem „gratulowany wydłużonym urlopem”. 

W szóstym semestrze zostaliśmy awansowani do stopnia podporucznika i zaczęliśmy pisać prace dyplomowe (inżynierskie). Temat, który mi przypadł, został zgłoszony przez prof. Stanisława  Ryżko i dotyczył projektu nadajnika mikrofalowego z modulacją kodowo-impulsową radiostacji przeznaczonej dla szczebla armijnego (taki wojskowy dodatek). Wszystko to było wtedy nowe i poza programem obowiązujących i prowadzonych wykładów.  

Muszę w tym miejscu zrobić ponownie dygresję. Lata moich studiów (1951 -1955) należały do przełomowych dla rozwoju elektroniki. Gwałtownie rozwijały się wtedy i znajdowały zastosowania nowe technologie dotyczące mikrofal (fal krótszych od jednego metra), technik impulsów i półprzewodników (pierwsze tranzystory). Rzecz w tym, że te nowe technologie miały  przeważnie duże znaczenie wojskowe, a osiągane wyniki często były utajniane. Nie znajdowały w związku z tym odpowiedniego odbicia w literaturze technicznej. Na naszych studiach realizowany był program tradycyjny, pozbawiany nowości, które wkrótce licznie pojawiły się w nowszych zastosowaniach. Tych nowości (mikrofale i technika impulsów) dotyczył już mój temat pracy dyplomowej.  

Wszystkie prace dyplomowe traktowane były jako tajne. Do ich pisania mieliśmy wyznaczoną specjalną salę; dla każdego oddzielny stół, na dodatek dwa stoły kreślarskie z pantografami do wykonywania rysunków. Był zapewniony kontakt z kierownikiem pracy i ewentualne konsultacje z innymi wykładowcami. W moim przypadku kierownik był daleko, umówiona konsultacja odległa, miałem więc pełną samodzielność, z której chcąc nie chcąc, korzystałem.  Konsultację u innych wykładowców jednak miewałem. Jedną szczególnie zapamiętałem.   

Dla projektowanego łącza trzeba było przewidzieć stosowną liczbę kanałów łączności. Ten bardzo ważny parametr mógł być zauważony i oceniony w trakcie obrony pracy przed komisją, w skład której wchodzili także wojskowi specjaliści. O konsultację poprosiłem Szefa Katedry Organizacji Łączności płk. Pawła Wildsteina. Mimo różnicy wieku znaliśmy się dość dobrze. Oficer frontowy, przybył z armią Berlinga. Był świetnym gawędziarzem. Nikt, tak jak on, nie potrafił opowiadać żydowskich dowcipów. Na froncie był dowódcą batalionu telefonistek. Poznaliśmy przednie opowiadania rozlicznych przygód, jakie trafiły się im w tym czasie.

Powracając do wspomnianej konsultacji, przedstawiłem Pułkownikowi rozwiązywane zadanie i sformułowałem konkretne pytania. Popatrzył na mnie, wstał, zaczął chodzić po pokoju, a następnie rozpoczął długą tyradę, z której nic nie zrozumiałem. „Tak bym to ujął” rzekł „gdybym cię nie lubił”. „Ponieważ jednak cię lubię, to ci powiem rosyjskie przysłowie: idź ty na….błochy poganiać ”, tu padło dokładne miejsce, gdzie mam się udać i przysłowiowe pchły łapać.

Uzbrojony tak w pełnię wiedzę, dokończyłem projekt, który w postaci napisanej ręcznie książeczki przedstawiłem do oceny kierownikowi (prof. St. Ryżko) i recenzentowi. Zarówno te oceny, jak i ocena uzyskana na obronie przed tzw. Komisją Państwową były wyróżniające. Przyczynił się do tego także głos członka komisji Szefa Katedry Organizacji Łączności płk. Pawła Wildsteina, który podkreślił trafność mego wyboru liczby kanałów łączności, biorąc pod uwagę szczebel dowodzenia, na jakim radiostacja miała być stosowana. 

Miałem szanse na ukończenie studiów z wyróżnieniem, co wiązało się z awansem od stopnia podporucznika (taki miałem) do kapitana (z przeskokiem). Należało w tym celu ze wszystkich tzw. egzaminów dyplomowych otrzymać oceny: bardzo dobrze. Oprócz obrony pracy, do egzaminów dyplomowych wchodziła znajomość zagadnień politycznych oraz regulaminy i musztra. Niestety komisja nie oceniła tak wysoko mojej znajomości dwóch środkowych przedmiotów (z regulaminów i zagadnień politycznych – otrzymałem ocenę – dobrze). Awans do stopnia kapitana jednak otrzymałem. Podobno Komendant WAT wystąpił do Ministra Obrony Narodowej o takie stopnie dla studentów, którzy mieli wysokie średnie i wyróżnienia z projektów dyplomowych, mimo że nie uzyskali bardzo dobrych ocen z innych egzaminów końcowych.  

Cóż mogę dodać. Byłem zadowolony z siebie. Miałem 22 lata, zdobyłem zawód – zostałem inżynierem w prestiżowej dziedzinie, a na dodatek szlify oficerskie i wysoki stopień. Otrzymałem także propozycję pracy w WAT. Przyjąłem to z dużą satysfakcją i zadowoleniem. Przydział pracy był sprawą zasadniczą. Pytano nas o zgodę, ale odmowy przyjmowane były niechętnie i załatwiane odmownie. Absolwentów naszego rocznika często umieszczano w sztabach i w fabrykach w punktach odbioru sprzętu wykonywanego na potrzeby wojska. Kilku z nas pozostało w WAT. 

Uradowany sposobem zakończenia studiów wyjechałem na urlop. W nagrodę za ukończenie studiów, mój brat sprezentował mi buty z cholewami, tzw. „oficerki”. Bryczesy miałem, mogłem paradować i pewnie paradowałem. Dziś wspominam te czasy z przymrużeniem oka. Mój entuzjazm zmącił nieco, prawie rówieśnik mojego ojca i jego przyjaciel, podoficer w przedwojennej armii, a przed wojną założyciel w naszej okolicy organizacji „Strzelec”, a może „Sokół” już dokładnie nie wiem. Wojną przeżył tylko dlatego, że dostał się do niewoli. Gdyby nie to, miejscowi Niemcy wysłaliby go, jak wielu innych, do obozu koncentracyjnego.  

Pogratulował mi, ale przepowiedział, że jak się coś dostaje zbyt szybko (miał na myśli stopień kapitana), to albo samemu się tego nie doceni, albo nie docenią tego inni. Pewnie miał trochę racji. Kończąc problem „oficerek”, zbyt odbiegały one fasonem od otrzymywanych służbowo (nazywaliśmy je harmonijkami), by nie sprawiły mi kłopotów. Przygody związane z nimi opisałem we wspomnianym już wydawnictwie „WAT NA WESOŁO” w opowiadaniu „Oficerki”. Zamieszczam to opowiadanie także w OKRUCHACH. Może warto przeczytać.