| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Biurko

Każdy przedmiot ma swoją historię. Historię starego biurka, które mam od przeszło 50. lat dedykuję mojej wnuczce – Marcie. Chcę tę historię podarować Jej, wraz z tym biurkiem i portretem pradziadka. Nie jest to niestety zupełnie bezinteresowne. Wraz z biurkiem dostanie bowiem jego zawartość, trochę dokumentów, takie śmieci które zebrały się w moim życiu. Co z nimi zrobi – nie wiem. Pozostawiam to Jej. Gdybym mógł coś radzić, to może związać je sznurkiem, położyć w piwnicy i poczekać na okres (zaręczam – taki w życiu przychodzi), kiedy zechce je przejrzeć i wspomnieć. 

Zawsze lubiłem stare przedmioty, meble, a szczególnie zegary. Pierwszy zegarek kieszonkowy zdobyłem w szczególnych okolicznościach przeszło 60 lat temu. Spędzaliśmy urlop w górach w okolicy Rymanowa. Było brzydko – ciągle padało. Łaziłem po okolicy. Raz nawet z Majką zebraliśmy trochę rydzów. Ona je widziała i mi pokazywała – ja zbierałem. Nie trwało to niestety długo. Nie wiem jak teraz, ale wtedy (miała może trzy lub cztery lata) do grzybiarek nie należała. Kazała się wziąć „na barana” i zanieść do mamy. 
W trakcie jednej z takich wędrówek wstąpiłem do chałupy dość odległej od osiedla, gdzie wynajmowaliśmy pokój, i poprosiłem o wodę. Od gospodyni otrzymałem szklankę mleka, a gospodarza poczęstowałem papierosem i tak „o wszystkim” porozmawialiśmy.
Na ścianie przy oknie, na gwoździku wisiał dość duży zegarek kieszonkowy.
– Panie on nie chodzi, nie ma wskazówki i pewnie pękniętą sprężynę – usłyszałem gdy się nim zainteresowałem i poprosiłem o możliwość bliższego mu się przyjrzenia.
Koniec końców kupiłem to „cacko” za jakieś drobne pieniądze, które miałem przy sobie i dwie paczki papierosów, które też miałem przy sobie. Myślę, że przeważyły te papierosy. Miałem do czynienia z palaczem, który aktualnie papierosów nie miał.
Zegarek był marki „Roskopf” i pamiętał czasy, gdy ta firma robiła jeszcze zegarki na łożyskach rubinowych. Dopiero później „zeszła na psy” jak to się zwyczajowo mówi i produkowała powszechni znane „buksiaki”. Rzeczywiście kupiony zegarek miał tylko jedną wskazówkę, urwaną sprężynę, ale miał jedną cenną dla mnie cechę – był. Znacznie później miałem pracownika, hobbystę kochającego naprawiać stare zegarki i mój Roskopf został wyremontowany i uruchomiony. Mam go do dziś gdzieś w szufladzie wśród innych, które kupiłem już w nie tak sprzyjających okolicznościach i pewnie znacznie drożej. Mam też inne stare zegary przeważnie ścienne, wydzwaniające godziny. Mają wspólną cechę: są prawie nic nie warte. Lubię je i mogę przy ich tykaniu spać. Nie przeszkadzają mi. Goście, którzy czasami u nas nocowali, prosili by je wyłączać. Dziwni ludzie.

Miałem jednak pisać o biurku. Zawsze chciałem mieć stare, duże biurko. Po raz pierwszy widziałem takie, gdy miałem chyba czternaście lat i po raz pierwszy mieszkałem w mieście i uczęszczałem (też po raz pierwszy) do przyzwoitej szkoły. Było to w 1947 roku, gdy dostałem się i chodziłem do prawdziwej szkoły w Toruniu. Była to 7 klasa Szkoły Podstawowej nr. 4 przy ul. Sienkiewicza 20. 

Wstyd się przyznać, ale to był jedyny rok, kiedy systematycznie uczęszczłem przez pełne dwa półrocza do jednej szkole. Wcześniej wędrowałem od jednej szkoły do drugiej, a przeważnie uczyli mnie przygodni ludzie wszystkiego, a przeważnie tego co sami umieli. Dlaczego? Przyznam się, ale proszę nie rozpowiadać tego zbyt szerokiemu gronu znajomych, by nie podważać mego profesorskiego autorytetu. Mam podły PESEL zaczynający się liczbą 33 i gdy miałem sześć lat i byłem już zapisany do mojej gromadzkiej szkoły w Grodzeniu, wybuchła wojna. Właśnie 1 września 1939. Wszyscy tego się uczą, ja nie mogę nie pamiętać. Rejon, gdzie mieszkaliśmy, właśnie ów Grodzeń, został włączony do Wielkiej III Rzeszy Niemieckiej i nigdy już nie miał należeć do Polski. Ta zresztą też miała zostać wymazana z mapy Europy. Nie było jej wcześniej, przed 1918, kiedy zniknęła na przeszło sto dwadzieścia lat za sprawą jej trzech sąsiadów, teraz miało to się stać za sprawą dwóch: Niemiec i Rosji, a właściwie Związku Radzieckiego, co oznaczało to samo. Szkół dla polskich dzieciaków nie było. Nie pamiętam czy się z tego powodu ucieszyłem, czy raczej nie. Jak widzę z dzisiejszego podejścia do tego obowiązku, to powinienem się ucieszyć. Myślę, że jednak tak nie było. W tej „zabitej dechami wiosze”, gdzie większość mieszkańców było analfabetami, możliwość chodzenia do szkoły była ogromnym przywilejem, a nie obowiązkiem. W takiej atmosferze byłem wychowany i uważałem za rzecz naturalną, że będę chodził do szkoły. Moje starsze rodzeństwo ukończyło Grodzeńską 4-ro klasówkę i w odróżnieniu od starszych mieszkańców wioski w tym naszych rodziców, umiało w miarę biegle czytać i pisać.
Niezależnie od tych dywagacji przez całe sześć lat „okupacyjnej nocy”, normalnej, polskiej szkoły nie widziałem. Co robiłem, to dłuższa opowieść i może kiedyś o tym Ci opowiem.

Teraz wrócę do Torunia i ciągle przerywanej opowieści o biurku. Chłopak ze wsi, niezbyt dobrze ubrany i biedny (nie znałem pojęcia kieszonkowego) dziwnym zrządzeniem losu znalazł kolegów w tej wielkomiejskiej społeczności. Byłem zapraszany przez nich do ich domów, czasem ich rodzice nawet częstowali mnie obiadem lub podwieczorkiem. Jedną z tych rodzin szczególnie zapamiętałem. Była to, jak dziś oceniam, typowo mieszczańska, zamożna rodzina. Mieli chyba jednego syna w moim wieku, z którym się kolegowałem. Nie był on okazem zdrowia i często chorował. Byłem częstym u niego gościem, także z innego powodu. Mieli duże mieszkanie przy ul. Mickiewicza, a jeden z pokoi, w który siedzieliśmy i rozmawialiśmy, miał wzdłuż dwóch ścian wysokie regały wypełnione po brzegi książkami.
W rogu stało duże, ciemne, błyszczące biurko. Niestety pamiętam go jako bryłę. Nie pamiętam szczegółów jego budowy. Bardzo mi się jednak podobało. Sądzę, że biurka niezbyt dobrze zapamiętałem z powodu owych szaf z książkami. Nigdy w życiu nie widziałem tylu książek. Mama Ryśka (to imię tego kolegi) chyba to zauważyła, bo zaproponowała mi możliwość ich wypożyczania do przeczytania.
– Tylko nie zniszcz – surowo nakazała.
Ponieważ nie byłem w stanie szybko powiedzieć jakie książki lubię, zaproponowała, że sama mi coś wybierze. Dostałem od niej wtedy niezbyt grubą książeczkę w zielonej płóciennej oprawie, a po otwarciu, na następnej stronie przeczytałem: Henryk Sienkiewicz „Ogniem i Mieczem” tom 1. To było odkrycie. Do Ryśka biegałem o różnych porach dnia, a czasem nocy po nowy tomik Trylogii i innych książek, które wybierała dla mnie jego mama. To wtedy stałem się niewolnikiem czytania książek. Zamarzyłem też, by kiedyś w moim domu mieć takie mnóstwo książek. 

Właściwe biurko, drugie moje marzenie, zobaczyłem znacznie później w Tarnowie. Mieszkała tam siostra matki mojej żony, a waszej Babci, Natalia Bem. W pierwszych latach naszego małżeństwa odwiedziliśmy ich. Byliśmy już wtedy właścicielami najlepszego i dostępnego w Polsce samochodu Syrena. Można i trzeba było się pochwalić.
Mąż Natalii już, o ile pamiętam, nie żył. Nasza ciocia miała dwóch synów. Obaj byli starsi od nas. Młodszy, z którym mieszkała ukończył wydział lekarski w Krakowie i otwierał właśnie prywatną praktykę. W swoim dużym, przestronnym gabinecie miał BIURKO. Znów biurko. Nic z tego gabinetu nie pamiętam więcej, tylko to biurko. Pomyślałem sobie, że ja też ukończyłem studia, jestem magistrem inżynierem i pracuję nie byle gdzie; w wyższej uczelni, jaką jest Wojskowa Akademia Techniczna. 

Powróciło marzenie o dużym staroświeckim biurku. Marzenie o książkach realizowało się. Książki obsiadały mnie niepostrzeżenie, jak stado wróbli przydrożną wierzbę. Nie miałem tylko właściwego dla nich miejsca. Były wszędzie. Na półkach, na stole, przy łóżku, a czasem i pod łóżkiem. Dosłownie wszędzie. A teraz biurko, tylko gdzie? Mieszkaliśmy najpierw w pokoiku w Internacie z dostępem do połowy kuchenki w tak zwanym pomieszczeniu kuchennym, gdzie znajdowało się sześć (może osiem) kuchenek dla wszystkich mieszkańców długiego korytarza piętra internatowego. Panie zamieszkujące pokoje tego korytarza w tym pomieszczeniu kuchennym pomagały sobie, rozmawiały, kłóciły, lubiły się lub nienawidziły w zależności od potrzeb. W pokoju, w którym mieszkaliśmy mieścił się tapczan, nocna szafka i stół z czteroma krzesłami. Później jeszcze trzeba było wstawić łóżeczko dziecinne dla Krzysia. O żadnym biurku mowy nie mogło być. Trwało to dość długo, bo później mieszkaliśmy też w pokoju z używalnością kuchni (to taki wymysł PRL-owski, jak zmieścić znacznie większą liczbę rodzin w wyraźnie mniejszej liczbie mieszkań).
Rolę biurka spełniał mi wtedy stół kuchenny, przy którym wieczorami, a właściwie nocami wraz z kotem sąsiadki przesiadywałem i pisałem rozdziały do pierwszej naszej książki dla studentów „Podstawy Miernictwa Elektronicznego”. Jeszcze później mieliśmy już samodzielne mieszkanie dwupokojowe, ale Krzyś był już dość dużym chłopcem i miał swój pokój. O miejscu na biurko znów nie było mowy. Nauczyłem się pracować także wieczorami w miejscu pracy, co skutkowało tym, że coraz mniej czasu spędzałem w domu. Nie było to wyjście najlepsze z rodzinnego punktu widzenia, ale wymuszone sytuacją. Teraz też obserwuję takie zachowania, chociaż sytuacja mieszkaniowa diametralnie zmieniła się w stosunku do tej, jaka była w tamtych czasach.

Pomysł biurka powrócił w 1975 roku. Kosztem sześciu lat pracy i wyrzeczeń zbudowaliśmy dom. Nic wielkiego, ale coś nieporównywalnego z poprzednimi mieszkaniami. Kuchnia (trochę mała, wiadomo typowy projekt), pięć pokoi, dwie łazienki – po prostu luksus. Wszyscy mają swoje pokoje (dzieci przede wszystkim Krzysztof i Maja) i ja również. Mały, ale był. Oceniam, że biurko powinno się zmieścić. 

Było takie miejsce w Warszawie blisko Bielan, gdzie był „pchli targ” i gdzie można było spotkać i kupić stare meble. Często odwiedzaliśmy to miejsce. Pewnego razu zobaczyłem mebel, który zaakceptowałem już na pierwszy rzut oka. Biurko miało elementy rzeźbione, większe powierzchnie – okleina orzechowa, elementy wykończeniowe – dębowe. Miało oryginalne okucia. Wyglądało na stare choć nie było mocno zniszczone. Jedynie zielone sukno naklejone w środkowej części blatu, jak uznałem, wymagało wymiany. Sprzedawał je ogromnej tuszy cygan, mistrz w swoim fachu, bo chyba zauważył moje zainteresowanie i nic nie chciał opuścić z ceny. Trudno, miałem w końcu swoje biurko.
Wniesione zostało po stromych schodach na piętro, ustawione pod oknem i na razie jego renowacja została odłożona na okres późniejszy. Jak wiadomo prowizorki są najtrwalsze. Odnowienie biurka, aczkolwiek zawsze uważane za niezwykle ważne, dziwnie odkładane było na termin późniejszy. Byłem usprawiedliwiony; najpierw nie było takich fachowców, później zaczęliśmy myśleć o rozbudowie domu. Dzieci dorastały. Syn kupił działkę i zaczął budować swój dom. Córka wyszła za mąż i z myślą o nich powstała idea rozbudowy domu w taki sposób by powstały w nim niezależne dwa mieszkania dla nich i dla nas. 

Część pietra starego domu łącznie z moim pokojem, w którym stało biurko weszła w skład nowego mieszkania. Biurko straciło lokum. Musiało się wynieść. Pomyślałem o nim. Musiało znaleźć godne miejsce. Na parterze dobudowywanej części wygospodarowane zostało pomieszczenie od samego początku pomyślane jako biblioteka. Pomieściła duży, otwarty regał w wąskim korytarzyku łączącym ją z przedpokojem i miała specjalną wnękę pasującą akurat do wstawienia biurka.
Nadszedł taki czas, że trzeba było biurko opróżnić i w częściach (taka trzyczęściowa konstrukcja: blat z trzema szufladami leży na dwóch szafkach z otwieranymi drzwiczkami, a wewnątrz znów szuflady na dokumenty) przenieść na parter. Operację przeprowadziliśmy z zięciem chyba gdzieś około 1995 roku, czyli biurko mieszkało z nami już dwadzieścia lat.

Marek jest człowiekiem spostrzegawczym i to on zauważył, po zdjęciu blatu z szafek, z tyłu widoczne dwa dość duże wkręty. Nie bardzo można się domyśleć do czego mogą one służyć. Najlepiej sprawdzić i odkręcić. Tak uczyniliśmy. Okazało się, że śruby mocują dwie, o niewielkich wymiarach poprzecznych lecz długie na szerokość biurka, szufladki. Biurko miało tajemne skrytki. Co więcej jedna ze skrytek nie była pusta. Cóż można chować w skrytkach? Wiadomo – pieniądze. Kupiłem biurko, a więc pieniądze są moje. Skrzętnie wyliczę jak się wzbogaciłem. Było tam 300 rubli (trzy razy po sto z portretem carycy Katarzyny II), 1100 marek niemieckich, 220 marek polskich, oraz weksel (wypisany na rosyjsko-języcznym blankiecie) na 100 rubli wystawiony 24 czerwca 1909 roku przez ks. kanonika Bormińskiego dla Kazimierza Gostyńskiego. Była tam także koperta, a w niej 200 rubli (z tych 300) i napis: Własność brata mego Aleksego Bormińskiego z Dragomów i podpis Ks. (tu litera, której nie mogę odczytać) Bormiński.

Niestety nie wzbogaciłem się. Ruble i marki są popularnymi, łatwo dostępnymi nominałami i na rynku numizmatycznym płacą za nie nędznie, groszowo. Nie warto i szkoda sprzedawać.

Są tak ładne, szkoda, że marki.

Moje biurko ma jednak prawdziwą, pewnie ciekawą, i nie wiadomo czy nie tragiczną historię. Weksel wystawiony jest w 1909, najpóźniejsza edycja marek to 1910, a marek polskich 1917. Wynika stąd, że biurko na pewno było wytworzone przed 1917 rokiem i w tym roku było jeszcze w posiadaniu księdza kanonika Bormińskiego. Ks. Bormiński mieszkał w zaborze rosyjskim, pewnie w pobliżu zamieszkania jego brata tj. owych Dragomów. Gdzie to jednak było? Wśród miejscowości obecnej Polski Dragomy nie występują. W takim razie były pewnie na terenach kresowych, gdzie w dniach rewolucji bolszewickiej miały miejsce zdarzenia raczej mało przyjemne. Spotykały one w szczególności księży. Co stało się z ks. Bormińskim, pierwszym właścicielem biurka, pewnie przy pewnym wysiłku można by ustalić. Trudniej ustalić jego losy (myślę o biurku) po tym, jak przestało należeć do kanonika. Przetrwało jednak przez przeszło pięćdziesiąt lat, strzegąc tajemnicy swego pochodzenia. W moim odczuciu, jego historia nobilituje go. W końcu należy mu się przyzwoita renowacja; może tabliczka z krótkim opisem prawdopodobnego pochodzenia i losów. Mam nadzieję, że tym razem jednak dotrzymam słowa.

Warszawa, maj 2019.

POST SCRIPTUM

Udało mi się. Wyjaśniłem następny kawałek historii posiadanego biurka. Nie wiem dlaczego „ubrdało” mi się, że ksiądz Bormiński mieszkał na kresach. Czy na pewno nazywał się Bormiński? Tak przeczytałem z koperty i weksla. Te nazwiska napisano ręcznie, mogłem nieprawidłowo odczytać. To wszystko wyszło na jaw po poszukiwaniach internetowych. 

W Internecie, jak wiadomo, jest wszystko trzeba tylko umieć znaleźć. Mnie też się w końcu udało. Oto znaleziona informacja:

Piotr Borniński (1862 – 1936) urodził się 29 kwietnia 1862 r. we wsi Draganie w parafii Biała w rodzinie chłopskiej. W 1880 r. wstąpił do Seminarium Duchownego, a następnie, studiował w Akademii Duchownej w Petersburgu, otrzymując stopień magistra teologii. W sierpniu 1889 r. otrzymał nominację na profesora Seminarium Duchownego. W lipcu 1901 r. biskup J. Szembek odznaczył go godnością kanonika honorowego kapituły katedralnej, zaś 12 stycznia 1902 r. otrzymał kanonię gremialną tejże kapituły. W 1904 r. od papieża Piusa X otrzymał godność szambelana Jego Świętobliwości. W 1908 r. biskup A. Wnukowski obdarzył go godnością prałata – archidiakona kapituły katedralnej.

W 1918 r. powołany został na odpowiedzialne stanowisko rektora seminarium. Spełniał te obowiązki przez dziewięć lat do lipca 1927 r.

Mamy, jeżeli nie pełny, to przynajmniej znacznie pełniejszy obraz historii naszego biurka. Ksiądz nazywał się Piotr Borniński, a nie Bormiński jak źle odczytałem; miejscowość na którą się powoływał, to Draganie, a nie Dragomy. Te leżą blisko Płocka, a teraz to praktycznie już Płock. Teraz, gdy to wszystko wiem, dziwię się, że źle odczytałem. Kanonik pisał dość czytelnie.

Jeżeli głębiej się zastanowić, to pewne niejasności pozostają. Weksel został wystawiony w 1909 i ma w podpisie tytuł ks. Bornińskiego – kanonik. Z powyższej noty biograficznej wynika, że otrzymał on w 1908 godność prałata. Dlaczego w takim razie w podpisie nie użył tej godności. Nie znam się na tytułach i godnościach kościelnych. Może to o niczym nie świadczy. 

Interesujące jest także, kiedy i dlaczego biurko zmieniło właściciela. Podejrzewałem wcześniej, że mogło się to zdarzyć w bardziej tragicznych okolicznościach. Na szczęście nie. 

Może właściwy powód zawarty jest w poniższym fragmencie życiorysy księdza Bornińskiego.

Pierwsze lata w odrodzonej ojczyźnie po 1918 r. były dla wszystkich ciężkie. Także seminarium duchowne odczuwało trudności aprowizacyjne, zwłaszcza po inwazji bolszewickiej w 1920 r. Ks. profesor Bolesław Strzeszewski we wrześniu 1920 r. pisał do biskupa A. Nowowiejskiego: 

„Czasy jakie przeżywamy i stojące w związku z nimi zjawiska natury ekonomicznej, szczególnie zaś deprecjacja waluty, wytworzyły sytuację, która dla przeciętnego profesora seminarium jest nie do zniesienia”. 

To może wtedy ks. Borniński sprzedał biurko z powodu wspomnianych powyżej trudności. Pieniędzy schowanych w skrytce nie wyjmował, gdyż mogły już one na tyle stracić na wartości, że nie opłacał się trud związany z ich wyjmowaniem. Czy tak było? Załóżmy, że tak. Przytoczę jeszcze jeden fragment życiorysu księdza.

W czasach gdy ks. Borniński spełniał obowiązki regensa Seminarium Duchownego w Płocku, rozporządzeniem Rady Ministrów z 23 września 1925 r. uznane zostało ono za wyższą uczelnię, ponieważ kandydatów przyjmowano po otrzymaniu państwowej matury na sześcioletnie studia.

Dla biurka, tego niepozornego mebla, proszę o poszanowanie. Ma przeszło sto lat i ciekawą, choć pewno niełatwą historię. Cieszę się, że udało mi się, przynajmniej częściowo, wydobyć ją z mroków przeszłości. Biurko należało do człowieka nieprzeciętnego. Był rektorem wyższej uczelni katolickiej .

Spędziłem wiele czasu pracując przy tym biurku. Nie twierdzę, że jestem właścicielem godnym poprzednika. Mam jednak cichą nadzieję, że nie gorszym. 

Warszawa maj 2020.