Niezwyczajny egzamin
Motto:
Desperacki chwyt
Cóż to był za egzamin i jakie oceny
U Pana S. Manczarskiego z przedmiotu „Anteny”.
Z Fraszek J. W. Matusiaka
Był to w rzeczy samej egzamin niezwyczajny. Nie tylko dlatego, że napisał o nim fraszkę nasz fraszkopisarz Waldek Matusiak. To fraszka powstała dlatego, że egzamin był raczej niezwyczajny. Przedmiot, który wykładał nam prof. Stefan Manczarski nazywał się w rzeczywistości „Anteny i rozchodzenie się fal radiowych”. Na naszym Fakultecie (Wydziale) studiowaliśmy w trzech grupach: łączności przewodowej, łączności radiowej i radiolokacji. Ja trafiłem do grupy łączności radiowej. W takim razie przedmiot prof. Manczarskiego był dla nas podstawowy, jednym z najważniejszych. Takim powinien być także z niego egzamin. Gdy chodzi o wyniki egzaminu nie mieliśmy już takiej pewności. Prognozy nie były pomyślne.
Profesor nie był mistrzem tablicy. Jego wykłady były dość monotonne, mówiąc oględnie. Miał zawsze z sobą spięte sznureczkiem niewielkie karteczki, które służyły mu jako pomoc w wykładach. Przepisywał z nich sążniste wzory, z których wnioski, jak twierdził, same z siebie były widoczne jak na dłoni. Chyba nie w pełni podzielaliśmy tą opinię. W każdym razie ten egzamin widzieliśmy czarno.
Na dodatek profesor miał opinię wybitnego specjalisty. Przed wojną był już inżynierem i brał udział w budowie anteny na Radiowie – (Warszawa – Bemowo) do łączności z Japonią. Szczątki betonowych uchwytów na odciągi masztu można jeszcze dziś tam oglądać. Po wojnie działał w Polskiej Akademii Nauk, organizując Polską Stację Polarną na Spitsbergenie. Wiem o tym, gdyż miałem zaszczyt wykonywać u profesora pracę dyplomową magisterską, kiedy tym się nadal szczególnie intensywnie zajmował. Relację z tego czasu zdałem w jednym z OKRUCHÓW pod tytułem Profesorskie roztargnienie.
O tym czym się to skończyło, w zawoalowany sposób powiedział nasz fraszkopisarz Waldek Matusiak, a ja mam zamiar położyć „kawę na ławę”. Powiedzmy prawdę było to bowiem oszustwo. Takie dość ordynarne zbiorowe oszustwo. Jego wykonawcy w języku prawniczym noszą nazwę „zorganizowana grupa przestępcza”. Może w tym określeniu nieco przesadzam. Jeżeli tak, to celowo, bo mimo dobrego zakończenia całego przedsięwzięcia nie byliśmy z niego dumni. Przejdźmy zatem do szczegółów.
Organizacja „egzaminu” przebiegała etapami. Pytania na egzamin były dostępne, jednak połączenie ich w trójki na kartkach egzaminacyjnych już nie. Jeden z naszych kolegów spotykał się z młodą maszynistką w Wydziale i połączenie trójek na kartkach egzaminacyjnych od niej dostał. Była to bardzo ważna zdobycz pozwalająca myśleć o dalszych krokach. Powstał komitet do organizacji egzaminu. Niby w nim nie byłem, ale blisko współpracowałem. Każdy z nas otrzymał pytania z jednej kartki do opracowania. Moim pomysłem było, aby przydzielić kolejno numery kartek zgodnie z kolejnością nazwisk na liście egzaminacyjnej. Decydował los bez możliwości wyboru pytań i ewentualnych targów. Ponieważ kartek jest zawsze kilka więcej niż egzaminowanych, niektórzy z nas dostali do opracowania odpowiedzi nie na pytania z jednej kartki, a z dwóch. O tym zdecydował komitet. Sposób opracowania odpowiedzi został ściśle określony. Wyznaczono miejsce, gdzie napisany został numer kartki, mniej więcej objętość odpowiedzi na każde z pytań, a przede wszystkim wyraźne pismo.
„Pisz tak, jak chciałbyś dostać napisane odpowiedzi na wylosowane przez ciebie pytania” pamiętam instrukcję członka komisji organizacyjnej. Widomo było, kto dobrze prowadzi notatki z wykładów i były one udostępniane do wglądu i ewentualnego odpisania innym.
Szczegółowo zaplanowany został przebieg egzaminu. Żadnych indywidualnych poczynań. Nad wszystkim czuwali wybrani członkowie komitetu, a my mieliśmy się im podporządkowywać bezwzględnie. Zawsze jednocześnie na egzaminie znajdowały się cztery osoby: jedna odpowiadała, a trzy się przygotowywały do odpowiedzi. Stoły, przy których siadaliśmy były jedne za drugim w jednej kolumnie. Na półce środkowego stołu niewidocznie umieszczone zostały odpowiedzi w kolejności numerów kartek. Z tego stołu właściwe odpowiedzi miały wędrować do egzaminowanych siadających przy stołach położonych przed i za środkowym. Rola rozdającego odpowiedzi, siedzącego przy stole środkowym był szczególna. Musiał dosłyszeć, jaki numer kartki losował kolejny z egzaminowanych. Dlatego Ci mieli obowiązek meldować, jaką kartkę wylosowali dostatecznie głośno i wyraźnie. Najważniejszym było niepostrzeżenie przekazanie do niego wcześniej wybranej właściwej odpowiedzi z leżącej na półce kupki. Dlatego w tym miejscu mieli siedzieć wybrani, mało nerwowi i niestrachliwi studenci.
Kolejność wchodzenia na egzamin była prawie zgodny z listą. Nieznaczne odstępstwa wynikały z obsady środkowego stołu. Bym zapomniał dodać, że czas przeznaczony normalnie na przygotowanie odpowiedzi każdy z egzaminowanych miał wykorzystać do nauczenia się jej. Na dodatek przypadek spowodował jego (egzaminu) ułatwienie. Szybko zorientowaliśmy się, że profesor nie pomieszał kartek. Padła instrukcja: brać kartki z góry. Większość, ja też wylosowałem pytania, które sam opracowywałem. Czy można sobie wyobrazić bardziej komfortowe warunki?
Jestem przekonany, że instrukcja zdawania egzaminu była daleko bardziej szczegółowa niż ją tu nakreśliłem. Chodziło o to, by żaden przypadek nie zakłócił tej precyzyjnie ustalonej chronologii. Wszystko miało grać jak w „szwajcarskim zegarku” (to cytat) i proszę sobie wyobrazić – grało. Może nie do końca. Było za dobrze. Spowodowało niejaki zdziwienie profesora. Co jak co, ale miał on długoletnie doświadczenie i pewnie pamiętał egzaminy ze swego przedmiotu np. na Politechnice. Im dłużej trwał egzamin, tym jego zdziwienie narastało. Na koniec powiedział do mas (wszyscy byliśmy na miejscu), że jeszcze mu się nie zdarzyło mieć tak dobrze przygotowanej do egzaminu grupy studentów. Wyglądał na zadowolonego. Mało. Zostaliśmy pochwaleni nie tylko przez egzaminatora. Przy omawianiu wyników sesji egzaminacyjnej pochwalił nas Dziekan. Z podstawowego jakby nie było przedmiotu uzyskaliśmy doskonałe wyniki.
Jakoś dziwnie mało o tym rozmawialiśmy. Nigdy, mimo że egzaminów zdawaliśmy wiele nie powracaliśmy do tego fenomenu. Nigdy też nie przyszło nam na myśl by eksperyment ten powtórzyć. Pozostał jedynym. Dziś piszę o tym, by dać świadectwo prawdzie. Takie moje dziwactwo. Częściowo skłoniła mię do tego fraszka mego przyjaciela. Dałem ją jako motto tego OKRUCHU.