Strzelaliśmy też umiejętnie
„Też” w tytule ma świadczyć o tym, że w tzw. zespole Z III a powołanym przez Komendanta WAT prof. S. Kaliskiego w Instytucie Elektroniki Kwantowej WAT do budowy laserów zdolnych wywołać syntezę termojądrową, którego byłem szefem zrobione było wiele pożytecznych rzeczy. Nie mniej proszę jednak traktować ten tytuł z przymrużeniem oka. Celem naszego zespołu nie było zdobycie umiejętności strzeleckich. Byliśmy jednak oficerami, mieliśmy broń i zgodnie z harmonogramem płk. Tadeusza Kucharza, zastępcy ds. Liniowych Komendanta Wydziału Elektroniki, co jakiś czas musieliśmy się chwalić naszymi umiejętnościami strzeleckimi. Powinienem też nieco złagodzić w tytule słowo „umiejętnie”. Właściwiej należałoby napisać „szczęśliwie”. To lepiej oddawałoby przypadki, które chcę tu przywołać.
Genio, którego chcę tu wspomnieć nie był członkiem naszego (Z III a) zespołu, był jednak z nami blisko zakolegowany. Na tyle blisko, by znaleźć się nie tylko w tym, ale może i innych opowiadaniach. Przyszedł do wojska już jako doktor, pracownik IPPT (Instytutu Podstawowych Problemów Techniki), instytucji cywilnej na zapotrzebowanie naszej uczelni, czyli WAT. Wcześniej współpracował z Katedrą Mikrofal Wydziału Elektroniki, nawet prowadził wykład z teorii pola e-m naszym studentom. Na dodatek dopomogło to mu w zdobyciu mieszkania. Był to niezwykle ważny argument.
Genio był oficerem w stopniu majora, chodził w mundurze, ale to chyba wszystko co łączyło go z wojskiem także psychiczne. Genio bowiem, całym swoim jestestwem był „cywilem”. Zgodnie z przepisami miał jednak broń (pistolet) i zgodnie z harmonogramem zajęć oficerskich powinien się wykazywać umiejętnością posługiwania się nią.
W dniu, który wspominam, przejście na strzelnicę w towarzystwie innych kolegów poszło mu łatwo. Załadowanie naboi do magazynku (strzelaliśmy trzema) odbyło się, tak przypuszczam chociaż pewny nie jestem, z pomocą kolegów. Należało teraz tylko stanąć na tzw. linii ognia, wycelować i oddać strzały do stojącej opodal tarczy. To jak sądzę było dla niego za dużo. Genio był specjalistą z teorii pola e-m. Teoria pola walki, a szczególnie jej praktyka, była mu raczej obca. Po znalezieniu się sam na sam z tarczą, Genio (myślę przypadkowo – nie chcący) nacisnął spust i oddał strzał w ziemię metr, może dwa przed sobą. Szalenie go to zdziwiło i zdenerwowało. Chyba uznał, że z jego pistoletem jest coś nie w porządku. Chciał może skorzystać z pomocy kolegów lub obsługi strzelnicy. Trzymając pistolet w dłoni odwrócił się do stojących za nim pozostałych uczestników strzelań. Proszę sobie wyobrazić ich reakcję. Przestrzeń naprzeciw Genia zaczęła gwałtownie pustoszeć, ale czy na tyle szybko by wykluczyć nieszczęśliwy wypadek? Tego przewidzieć nie sposób.
Na szczęście nasz Tadzio Kucharz, oficer frontowy i jak wiadomo ostrzelany, spokojnie, aczkolwiek z boku podszedł do Genia, wyjął mu z ręki pistolet i rozładował. Tak zakończył się wtedy trening strzelecki Genka. Myślę, że strzelanie zostało mu zaliczone, pewnie z wynikiem dostatecznym. Wtedy nie musiał go powtarzać. A swoją drogą zakończenie tej przygody dobrze wpisuje się w wyjaśnienie do tytułu tej opowieści: „strzelaliśmy szczęśliwie”.
Podobnego zdarzenia byłem świadkiem jeszcze raz, gdy zimą treningi strzeleckie odbywały się a piwnicy jednego z budynków na terenie WAT. Chyba był on przystosowany do tego celu, bowiem pomieszczenie było duże i zaopatrzone w tzw. kulochwyt – odpowiednio grube belki drewniane. Kulochwyt zabezpieczał trenujących przed pociskami odbitymi: „rykoszetami”. Oczywiście następowało to wtedy, gdy pocisk nie trafiał w kulochwyt. Niby sprawa łatwa i prosta (kulochwyt był duży, na całą ścianę), ale nie do końca. Można było bowiem strzelać tak, że pociski trafiały w ściany boczne. Gdzie znajdowały się także metalowe podpory sufitu itp. elementy budowlane. Wtedy kulochwyt bywał bezradny.
Trafiliśmy raz na taki trening (trenowaliśmy o ile pamiętam trójkami) z naszym miłym kolegą Maćkiem. Maciek był sportowcem w wybranych dziedzinach – żeglarstwie i narciarstwie. Pisząc, że był sportowcem mam na myśli sport rekreacyjny, a nie wyczynowy. Korzystaliśmy z jego usług, szczególnie gdy idzie o żeglarstwo. Zabierał nas na swoją Hetkę (klasa H), a później Omegę (klasa W), które wypożyczał z Legii. Zaraził nas tą pasją i dzięki temu już w latach 50. i 60. poznaliśmy Mazury i frajdę spędzenia kilku czy nawet kilkunastu dni na łodzi w warunkach kompletnego prymitywizmu. Gdy idzie o strzelectwo Maciek mistrzem nie był. Nie chodzi nawet o wyniki celności, on chyba nie znosił strzelania i całej aury z tym związanej. W każdym razie w tym zdarzeniu, w którym uczestniczyłem Maciek po oddaniu pierwszego prawidłowego wystrzału, resztę pocisków wysłał w sposób nie kontrolowany i co gorsze nie do kulochwytu, a w ściany boczne. Wtedy po raz pierwszy w życiu słyszałem odgłos wydawany przez rykoszety. Dobrze, że również po raz ostatni. To strzelanie oczywiście zaliczam również do szczęśliwych, nikomu bowiem nic się nie stało. Rykoszety nas ominęły.
Jest takie przysłowie, że każda broń raz w życiu strzela w sposób niezamierzony. Jeżeli do tego dodać przysłowie, że człowiek strzela to, mimo że Pan Bóg kile nosi, można wszystkiego się spodziewać. Coś prawdziwego w tych przysłowiach musi być, gdyż jakby nie starać się wypadki z bronią się zdarzają. Nieraz tragiczne. Słyszałem o takich. Ten na szczęście który chcę opisać do takich nie należał.
Jak już pisałem mieliśmy treningi strzeleckie albo zajęcia oficerskie wykazujące, że umiemy obchodzić się z bronią i strzelamy dostatecznie celnie. Wtedy strzelaliśmy do tarcz, a uzyskane wyniki (trzy dziesiątki nie trafiały się nam często albo wcale) służyły do oceny tych umiejętności. Zdarzenie, które chcę opisać dotyczyło spokojnych czynności po strzelaniu. Zaliczane były do bezpiecznych i odbywały się one już w miejscu pracy. Nie na strzelnicy. Należało pistolet rozłożyć na części składowe, dokładnie wyczyścić, odpowiednim smarem zakonserwować i schować. Czynności miały na celu zabezpieczenie broni przez korozją. Przyznają państwo, że czynności te są w pełni bezpieczne.
Niestety wśród nich znajduje się jedna, w której przysłowie, że każda broń sama strzela, mogła się zrealizować. To moment, gdy delikwent magazynek z wyczyszczonymi nabojami wkłada do złożonego i doskonale również wyczyszczonego pistoletu. Powinien go włożyć do kabury i ją (kaburę z pistoletem) odłożyć. Nie zawsze niestety tak jest. Po włożeniu magazynka pistolet staje się niebezpieczny i może strzelać. W fatalnym dniu, który wspominam strzelił i to dwukrotnie. Usłyszałem w sąsiednim pokoju nie tylko strzały, ale także brzęk tłuczonego szkła. Wewnątrz blady jak ściana nasz współpracownik Franciszek Rusieckli i jego leżący na podłodze pistolet. Nieopodal przy desce kreślarskiej coś konstruował jeden z naszych pracowników cywilnych Kazimierz Różański. Pokazał mi przestrzeloną nogawkę spodni na wysokości kostki. Kostka na szczęście nie ucierpiała. To był tor drugiego pocisku. Pierwszy zlikwidował szybę w oknie.
Trochę się zdenerwowałem. Wypadek z bronią w miejscu pracy groził uznaniem go za „wypadek nadzwyczajny” i dochodzeniem prokuratorskim. Wtedy wiadomo, wszystko było źle i należało poprawiać, nawet dokonywać .przeróbek budowlanych. Nie mieliśmy np. wyodrębnionych miejsc do czyszczenia broni. Taki wniosek byłby niewątpliwie wpisany do protokołu pokontrolnego. Udałem się do naszego guru ds. liniowych płk. Tadeusza Kucharza. Po zapewnieniu, że nikomu nic się nie stało, podjął błyskawiczną decyzję: szyba nieoficjalnie ma być wstawiona jeszcze tego samego dnia. Mieliśmy w WAT takie służby i prywatnie mogli to wykonać. Franek ma zgłosić się do niego na rozmowę i otrzyma dwie sztuki brakującej amunicji (była ściśle rozliczana). O strzałach w budynku on nic nie wie. Zastanawiałem się jak to się mogło stać. Franek (por. Rusiecki) był normalnie wyszkolonym oficerem. Nie powinno to mu się przydarzyć. Przypuszczam, że padł ofiarą przyzwyczajenia. Był bowiem pewien rytuał związany z czyszczeniem broni. Po jej złożeniu należało sprawdzić, czy wszystkie elementy właściwie zostały zmontowano, a całość działa prawidłowo. Sprawdzenie polegało na oddaniu próbnego strzału, oczywiście bez amunicji. Zawsze w takich przypadkach broń kierowano w neutralnym kierunku przeważnie w okno – nigdy w kierunku osób. Czynności te należało wykonać, przed włożeniem magazynka z amunicją. Sam miałem takie przyzwyczajenie. Widocznie Frankowi pomyliła się ta kolejność i kontrolny strzał oddał nie przed, a po włożeniu magazynka. Jak tu nie wierzyć, że każda broń kiedyś sama strzela.
Musicie przyznać, że nie skłamałem mówiąc o szczęśliwym strzelaniu w zespole, którym wtedy kierowałem. Mogły się one zakończyć zdecydowanie gorzej. Przypuszczam, że szczęści w przypadkach związanych ze strzelaniem wyczerpaliśmy wtedy w pełni. Następne skończyłyby się zdecydowanie źle. Nie doszło do tego, bowiem odszedłem z zespołu, a zespół odszedł z WAT i z nim zapewne owo przyszłe fatalne fatum. Mam taką nadzieję.