| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

„Henio”

            Ten OKRUCH poświęcam memu pierwszemu szefowi, pułkownikowi Henrykowi Sacharewiczowi, popularnie przez niektórych nazywanemu „Cukiermanem”. Aby to zrobić muszę znów sięgnąć do początków mojej pracy zawodowej, czyli do drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Doszedłem jednak do wniosku, że warto. Zdarzenia, które chcę przywołać dobrze go (mego pierwszego szefa) charakteryzowały. Myślę, że zasługiwał na to, a mnie na tym nawet zależy. 

W tych latach organizowanie sobie spędzanie urlopów nie należało do łatwych. Można było oczywiście starać się otrzymać skierowanie do domu wczasowego. Były nawet takowe, przeznaczane głównie dla rodzin wojskowych. Domów było nie za dużo, a chętnych szczególnie w miesiącach letnich multum, także wielu uprzywilejowanych, takich którzy mieli do nich łatwiejszy dostęp. Przypuszczam, a wtedy byłem jeszcze kawalerem, że na luksus pobytu w domu wczasowym nie miałem co marzyć, a nawet nie chciałem. Uważałem, że są one dla staruszków. My mieliśmy poniżej trzydziestki i świat przed sobą. Urlopy samodzielnie organizowaliśmy. Jak – proszę posłuchać.

            Byliśmy członkami klubu sportowego „Legia”. Nie dlatego, że uprawialiśmy sporty wyczynowe. Zapewne tacy byli – my nie. Byliśmy członkami klubu dlatego, że mogliśmy korzystać z jego sprzętu sportowego. W Legii było zgromadzonych kilka sztuk nieco zdezelowanych już łodzi żaglowych klasy H i prawie identycznych gabarytowo nieco młodszych klasy Ω. Mogliśmy z nich korzystać mając uprawnienie żeglarskie. Uprawnienia zdobywaliśmy (stopień żeglarza) dzięki naszemu koledze Maćkowi Słojewskiemu. Posiadał stosowne prawa i możliwości do organizowania odpowiednich kursów. Władze Legii chętnie użyczały swoje łodzie członkom, którzy podejmowali się opiekować nimi, a przy okazji konserwować. Miałem pod opieką przez kilka lat taką Ω, wiem więc z czym się to wiązało. Należało na zimę włożyć łódź do hangaru, a wiosną ją wyjąć, oczyścić z odpadającej farby, uszczelnić, jeżeli były przecieki i co najmniej dwukrotnie pomalować specjalnym lakierem bezbarwnym. W ten sposób nabywało się prawa użytkowania latem łodzi. Łodzie przechowywane były w Zegrzu nad brzegiem Bugo-Narwi, a później nad Zalewem Zegrzyńskim po jego utworzeniu. Pływaliśmy po zalewie, ja często łowiłem tam ryby (głównie na spinning). Jednak główną atrakcją było wypłynięcie na jeziora mazurskie. To była już większa wyprawa i realizowana raczej w czasie urlopu przez odpowiednią grupę umawiających się osób. Połączenie wodne pomiędzy Zegrzem, a jeziorami mazurskimi istnieje, jednak przepłynięcie łodzią podobną do H, czy Ω możliwe było z trudem z Mazur do Zegrza. Z Zegrza na Mazury bez silnika było raczej niemożliwe. Takimi krezusami, by mieć tak bogaty sprzęt jak silniki spalinowe do łodzi nie byliśmy. Zresztą pływanie z silnikiem to był dyshonor i prawdziwi żeglarze tym się nie hańbili. W takim razie łodzie na Mazury należało transportować koleją. Organizacyjnie była to duża wyprawa. Przeważnie pływaliśmy w tandemie dwóch łodzi. Należało więc skompletować dwu, trzy osobowe załogi przeważnie zmieniające się w wybranych miejscach co dwa tygodnie w miesiącach lipcu i sierpniu. Pierwsze załogi zobowiązane do wyznaczenia konwojenta transportującego łodzie koleją, a ostatnie musiały być na tyle sprawne, by spłynąć Pisą i Narwią do Zegrza.

            Dodatkowo dostatecznie wcześnie należało „upolować” odpowiednią ilość mięsnych konserw. Na takie bez żadnych dodatków, mogące dłużej leżeć trudno było trafić. Na inne też. Nie wiadomo dlaczego wtedy konserwy mięsne były rzadkością. Konserwy niestety były niezbędne do życia w tym rejonie. To były inne Mazury niż dzisiejsze. Nie były jeszcze w całości zamieszkałe. Częściowo osiedlali się tam Polscy przybysze z Republik Radzieckich (głownie Litwy i Łotwy). Skromne zaopatrzenie w żywność istniało jedynie w większych miejscowościach Giżycku, Mikołajkach itp. W mniejszych miejscowościach dobrze, gdy udawało się kupić chleb. O konserwach nie było co marzyć. Ziemniaki i warzywa czasami udawało się „zorganizować” z pól położonych w pobliżu jezior. Nie zawsze z wiedzą i przyzwoleniem właściciela. Nasza strawa była więc mało urozmaicona i niezmiennie składała się z makaronu z konserwami.

            Jak widzicie przygotowania do tej eskapady były długie i pracochłonne. Nie udawało się też w pracy utrzymać w tajemnicy tych przygotowań. Nie czuliśmy nawet takiej potrzeby. W roku, którego dotyczy ta opowieść miałem pojechać na pierwszy turnus. Mieliśmy pływać na łodzi wspólnie ze Zdzisławem Litwińskim, dobrym żeglarzem. Załogi drugiej łodzi już nie pamiętam. Nie ma to jednak większego znaczenia. Problem był jednak w tym, że nie było chętnego do konwojowania łodzi. Na to trzeba było przeznaczyć co najmniej trzy dni i nikt nie kwapił się je tracić. Chcąc nie chcąc postanowiliśmy ciągnąc losy. 

            Wtedy zaprosił mnie do siebie nasz szef (płk Sacharewicz) i wystąpił z przedziwną propozycją. Powiedział, że wie o trudnościach z konwojowaniem łodzi i może nam pomóc. On będzie konwojował łodzie i jeżeli się zgodzimy chętnie z nami będzie pływał. Nie jest co prawda żeglarzem, ale postara się nie być dla nas ciężarem. Ponadto, jeżeli pozwolimy, chętnie żeglarstwa się pouczy. Propozycją byłem zdumiony. Popatrzyłem na jego, raczej mało wysportowaną sylwetkę, zaawansowaną łysinę i trochę kaczkowaty chód właściwy platfusom. Jakoś nie wyobrażałem go sobie skaczącego po pokładzie naszej omegi. 

Z drugiej strony nie wyobrażałem sobie odmowy. W końcu myśmy (ja) byłem zaraz po studiach, on po dłuższych latach służby i w stopniu pułkownika. Podziękowałem za propozycję uznając ją za pomocną i cenną, ale wymagającą przedyskutowania w zespole wszystkich członków żeglarskiej eskapady. Przedstawiłem ją szukając raczej sposobu takiego przestraszenia go niewygodami tego spędzenia urlopu, by sam zrezygnował z tego zwariowanego, jak uznaliśmy, pomysłu. Niestety nie dał się przestraszyć. Uznał za normalne, że spać będziemy w łodzi na deskach przykryci kocem z kapokiem pod głową. To, że uszyliśmy ze starych przeciwdeszczowych peleryn oficerskich namiot zawieszany na bomie i rozpinany nad łodzią, uznał za bardzo pomysłowe. Namiot chronił nas przed ewentualnym deszczem w nocy. Uszyty przez nas namiot, był rzeczywiście super. Nie zaskoczyła go także niezbędność aprowizacji w konserwy. Przyznał się nam, że on też gromadzi na urlop trochę konserw, a ponadto był w Związku Radzieckim i udało mu się kupić tam trochę konserw rybnych, którymi może się z nami podzielić. Nie było rady. Przybył nam dodatkowy członek załogi (mnie ze Zdzichem Litwińskim), ale rozwiązany został problem konwojowania łodzi koleją z Warszawy do Giżycka. Tam zgodnie z umową kolej miała dostarczyć łodzie i o określonej godzinie przyjechaliśmy my. Przywitał nas uśmiechnięty nasz szef przemową:

            – jak wiecie mam na imię Henryk, ale koledzy wołali na mnie Henio i będzie mi miło, gdy tak będziecie od tej chwili mnie nazywać. Bardzo was o to proszę. Pozwólcie, że ja też będę do was mówił po imieniu.

Muszę przyznać, że ujął mnie tym. W imieniu pozostałych kolegów potwierdziłem układ:

            To wiesz Heniu, my się rozpakujemy, a ty weź toporek (był takowy w wyposażeniu łodzi) i rozejrzyj się za suchym drewnem na ognisko.

W ten sposób ustalony został porządek spędzania reszty urlopu na Mazurach. Przy małym ognisku zjedliśmy kolację i z drobnych zapasów (Heniu jak się okazało też miał takowy) wypiliśmy po jednym na każdą nogę i poszliśmy spać.

Urlop spędziliśmy jak to na Mazurach bywało. Słońce nas opaliło, wiatr osmagał, bywało, że deszcz zmoczył, a często w nocy było nieco zimno. Skończyliśmy nasz rejs w Mikołajkach i tam przekazaliśmy łódź następcom. Sami z żeglarskimi workami (a jakże worki też sami szyliśmy) do pociągu i do domu. Nie chciałem, by Henio pomyślał, że urlopowe zwyczaje zmienią cokolwiek w naszych dotychczasowych stosunkach. Pierwszego dnia po powrocie do pracy, wszedłem do jego pokoju (nie piszę gabinetu, bo na tą nazwę nie zasługiwał) i służbowo zameldowałem powrót z urlopu. Popatrzył na mnie dziwnie (tak mi się wydawało) i powiedział:

            – to dobrze kolego (mówił do nas „kolego” dodając czasem stopień wojskowy), bo musimy się zastanowić w jakiej postaci będziemy przygotowywać wykłady.

To wtedy zapadła decyzja, że będziemy to robić w postaci opracowania książkowego – podręcznika.

            Piszę tan OKRUCH prawie siedemdziesiąt po wydarzeniach, o których tam wspominam. Tak późno, bo w ogóle późno zacząłem prowadzić ten Blog w Internecie. W tym przypadku są jeszcze inne przyczyny. Pierwsza sądzę mniej ważna, to zaproszenie przez mego wnuka Marcina Gąsika z okazji zagospodarowani nowej siedziby na przyjęcie grillowe. Byłem zachwycony i miejscem (zadaszenie w ogrodzie) i samym grillem. Jedząc kiełbaskę z grilla, stanął mi przed oczyma wieczór wtedy siedemdziesiąt lat temu nad jeziorem Kisajno, gdy z Heniem podgrzewaliśmy również kiełbaski na kolację. Jakaż różnica. Dobrze, że nikt mnie nie pyta, który z tych obrazów bardziej mi odpowiada. Miałbym kłopoty z odpowiedzią. Głównym winowajcą tego kłopotu są te siedemdziesiąt lat, które upłynęły. Wtedy byłem młody. Drugą przyczyną, bardziej ważką jak przypuszczam, był list od prof. Marka Cieciury, który podjął się trudu opracowania Przewodnika po grobach zasłużonych pracowników WAT. Zabrakło w nim nazwiska mojego pierwszego szefa i śmiem upomnieć się o to – przyjaciela Henryka Sacharewicza. Postanowiłem przypomnieć go w tym nic nie znaczącym dla wielu, a dla mnie ważnym epizodzie.

Prof. Cieciura może śmiało ubiegać się o tytuł detektywa historycznego. Zakończenie pisania tych wspomnień zbiegło się z informacją od profesora, że odnalazł grób H. Sacharewicza i umieści go w swoim opracowaniu. Nie tylko. Znajdzie się również w OKRUCHU Henio na moim Blogu Internetowym.