Leon
O Leonie wspomniałem już na tych kartkach przy okazji opowiadania – OKRUCHU
pt. „Pułkownik”. To wtedy w czasie wizyty u attaché wojskowego w Londynie płk. Witolda Łokuciewskiego wspomniałem, że znam ich nazwiska z książek oraz opowiadań Leona Powsińskiego.
W odpowiedzi usłyszałem: to pan zna Leona? i nasza rozmowa przybrała inny charakter. O tym już napisałem i nie będę się powtarzał. Zwracam jedynie uwagę na formę wypowiedzi Pułkownika. Gdy razem byli w czasie okupacji w Anglii, był od nich młodych pilotów z Dywizjony 303 starszy. Był instruktorem pilotażu. Stanowili jednak coś w rodzaju rodziny, stąd to powiedzenie „Leon.”
Tak, znałem Leona Powsińskiego. Był mężem siostry ojca mojej żony, Maryli Skorupińskiej.
Właściwie drugim jej mężem. Pierwszym był przybysz z armią Halerra, też pilot Józef Holli, który zginął śmiercią lotnika. Poznałem wszystkich, Marylę, Leona i dzieci Maryli zarówno z pierwszego malżeństwa Zbigniewa i jego żonę Irenę oraz Halinę i jej męża (partyzanta) Romualda Mytkowskiego, a także z drugiego małżeństwa Sławomira Powsińskiego i Delfinę jego żonę. Można powiedzieć, że przyjaźniliśmy się i często wzajemnie odwiedzaliśmy. Ja jednak tu postanowiłem pisać o Leonie tylko i głównie o Leonie.


Należał do ludzi „pozytywnie zakręconych”. Tak ładnie się mówi o takich pasjonatach. W sposób mniej grzeczny mówi się znacznie gorzej. W 1918 r Leon jako siedemnastolatek ochotniczo zgłosił się do wojska prosząc o przyjęcie go do lotnictwa. Do wojska przyjęli, do lotnictwa niestety nie. Wylądował w pułku saperów. Skąd ja znam tą metodę. Ja również mniej więcej w tym samym wieku chcąc studiować wylądowałem w Wojskowej Akademii Technicznej i otrzymałem propozycję studiowania na wydziale saperskim. Nie chciałem. Wtedy usłyszałem: tylko nie do lotnictwa; wszyscy by chcieli. Do lotnictwa też nie chciałem. Chciałem studiować na wydziale łączności. To uspokoiło moich rozmówców i na wydział łączności mnie zakwalifikowali. Leon był pasjonatem bardziej zdeterminowanym i nie przestawał ponawiać próśb o przeniesienie. W końcu w 1923 r. trafił do pulku lotniczego jako mechanik samolotowy. Oni – pasjonaci są jednak chorzy na latanie. Coś na ten temat wiem, mam zięcia pilota. Muszą latać. Leon także robił wszystko by być pilotem. W końcu w 1924 r. został skierowany do szkoły pilotów w Bydgoszczy i w maju 1925 po złożeniu egzaminu w Wyższej Szkole Pilotażu w Grudziądzu jego marzenia zostały spełnione. Nabył prawo do noszenia odznaki lotniczęj i stosownymi rozkazami nadany mu został tytuł pilota.
Możecie państwo zobaczyć na własne oczy jego odznakę i nieco sfatygowany latami służby wynik egzaminu ze szkoły pilotów. W prawym górnym rogu dokumentu leży Leona odznaka pilota.

Skąd ja to wszystko wiem? W październiku tego roku, a dokładnie 4 października odbył się zjazd rodziny Skorupińskich. Biorąc pod uwag, że protoplaści rodu mieszkający w Nieszawie Teofil
i Antonina Skorupińscy mieli 10 dzieci, w zjeździe wzięło udział dość liczne grono ich potomków.
Ja nabyłem prawo uczestnictwa w zjeździe nie tylko jako mąż Marii, córki Stanisława Skorupińskiego w prostej linii syna Antoniny i Teofila, ale również jako autor OKRUCHU „Nauczyciel”, opowieści
o ostatnim przed wojną w mojej rodzinnej wsi, zamordowanym przez Niemców nauczycielu. Chcąc nie chcąc stałem się kimś w rodzaju kronikarza rodziny. Zjazd zorganizował Jerzy Holli, wnuk Maryli z jej pierwszego małżeństwa o czym już wiemy z tego co tu zostało napisane. My, myślę tu także
o moich dzieciach a przede wszystkim zięciu, odnowiliśmy kontakt z wnukiem Maryli z drugiego jej małżeństwa Jarosławem Powsińskim. Dlaczego podkreśliłem udział w spotkaniu mego zięcia Marka Gąsika. To stara historia sięgająca początków małżeństwa mojej córki Mai. Jej mąż Marek podtrzymujący tradycje lotnicze rodziny został obdarowany odznaką lotniczą Leona i jak się teraz okazało także jego pokazanym tu i dziwnie nazwanym „Wykazem kwalifikacyjnym. Różnimy się
z nim, myślę tu o moim zięciu, darczyńcą. Ja jestem zdania, że odznakę podarowała mu żona Leona Maryla (Leon już nie żył) w czasie jego ślubu z moją córką. On, że podarował mu zarówno odznakę jak i ów „Wykaz” syn Leona Sławomir Powsiński. Kopii nie ma o co kruszyć. Niezależnie od darczyńcy zarówno dokument jak i odznaka była dotąd w posiadaniu Marka. Jest on zdania,
że powinny one powrócić do pamiątek rodziny Powsińskich. Tym bardziej, że prawnuk Leona, (syn Jarosława i wnuk Sławomira) Marcel bardzo interesuje się jej historią. W czasie niedawnej wizyty u Jarka i Kasi pamiątki te zostały przekazane.
Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Odznakę lotniczą Leona miałem w ręku. Piękny wyrób. Odlew ze srebra. Przykręcana do munduru. Istniejący przy niej łańcuszek nie stanowił zawieszenia. Był raczej ozdobą. Może przed wojną nie było wielu pilotów i odznaki dla nich wykonywano w postaci srebrnych odlewów. Dzisiejsze takimi nie są. Dzisiejszą też miałem w ręku. Są tłoczone z cienkiej blaszki. Za to są znacznie lżejsze. Nie wiem czy jednak o to chodzi? Są też mocowane do munduru nakrętką
Powróćmy do Leona. Marcel (prosiłem go o to) przysłał mi nie jedno, a kilka zdjęć Leona,
a oprócz tego jego na kilku stronach własnoręcznie napisany życiorys. Przepisany jest na maszynie, ale widać, że napisał go on sam. Na czytaniu spędziłem cały wieczór. Pisał go pod koniec aktywności jako pilot, gdy komisja lekarska wydała już na niego wyrok. Latać dłużej nie może. Czytałem, czytałem i powracałem do niektórych fragmentów. Podziwiałem pamięć. Pełno w nim dat i nazwisk. Pod tym względem mógłbym brać z niego przykład. W moich opowieściach przeważnie tego brakuje. Uderza jednak co innego. Jego życie to gotowy scenariusz sensacyjnego filmu. W każdej jego części: przed wojną początków lotnictwa wojskowego i aeroklubu na polach mokotowskich, w czasie tułaczki i poniewierki wojennej w Rumunii, Francji i Anglii oraz po wojnie w trakcie budowy lotniska aeroklubu warszawskiego na Gocławiu. Żałuję, że zarówno talentu jak i możliwości takich nie mam. Szkoda, że tan życiorys może zaginąć we mgle czasu. Nadzieja w Marcelu, może kogoś znajdzie, może pozna studentkę szkoły filmowej i uda mu się ją zainteresować osobą swego pradziadka, a może on sam spróbuje swoich sił. Serdecznie mu tego życzę. Ten apel kieruję także do pozostałych potomnych Leona. To wy, wasze chęci i talenty mogą o tym zdecydować. Też wam tego życzę.
Wrócę do przedstawionych na wstępie portretów Leona. Ten po lewej stronie był mi znany
z lat pięćdziesiątych, gdy początkowo odwiedzałem ich dom. Ten portret zawsze wisiał w salonie. Podobno powstał w 1935 r., gdy oprócz służby wojskowej Leon był skierowany do współpracy
z Aeroklubem Warszawskim. Zdobył tam uprawnienia do pilotowania wszystkich dostępnych mu samolotów włącznie z możliwością lądowania w terenie przygodnym, do tego nie przygotowanym. Zdobył także międzynarodową licencję pilota turystycznego
Na kolejnym (poniżej przedstawionym) zdjęciu widzimy Leona na lotnisku Aeroklubu Warszawskiego na Polu Mokotowskim. Do pracy w warszawskim Aeroklubie Leon został odkomenderowany służbowo. Oczywiście poza zajęciami wynikającymi ze służby wojskowej. Zrozumiałe, że Leon chciał tam dodatkowo pracować. Jak już stwierdziliśmy był „pozytywnie zakręcony”. Jest takie jedno zdanie w jego życiorysie, które wyjaśnia interes wojska i kraju w takim rozwiązaniu. W 1933 r. Leon ukończył w Grudziądzu, zorganizowany przez Departament Lotnictwa Cywilnego Ministerstwa Komunikacji. kurs instruktorów samolotowych. Kurs miał na celu ujednolicenie szkolenia pilotów Przysposobienia Wojskowego i cywilnego w aeroklubach. Skierowanie więc takich pasjonatów jak Leon do Aeroklubów miało cel i sens. Leon działał tam do sierpnia 1938 r. tj. jak przypuszczam praktycznie do rozpoczęcia przygotowania wojsk do nadchodzącej wojny.

Zbliżamy się do najbardziej tragicznej części życiorysu Leona. Jego kwalifikacje i umiejętności zostały ocenione niezwykle wysoko. Został osobistym pilotem D-cy Brygady Bombowej płk. Władysława Hellera i w tym charakterze odbył kampanię wrześniową. Ze skąpych zdań w jego życiorysie wynika, jak to niedawno na nowo powstałe państwo nie było przygotowane na zderzenie ze wzmocnioną zajęciem Austrii i Czech hitlerowską machiną wojenną. Nie panowaliśmy w powietrzu. Leon napisał, że po dwukrotnym zbombardowaniu skąpych naszych sił na lotnisku w Dęblinie na rozkaz D-cy Brygady Bombowej z mjr. pil. Florjanowiczem jego prywatnym samochodem w Kutach przekroczył granicę Rumunii. Dopełnił się jego los jako żołnierza wolnej Rzeczypospolitej. Nie powinien narzekać. Inni trafili gorzej. Wylądowali na dalekiej Syberii lub z kulą w potylicy w lasku Katyńskim. Wiemy o tym. Te historie są też nam znane.
Uciekinierzy z Polski przekroczyli graniczną rzeką Czeremosz jak już wspomniano w Kutach i tam oddali się władzom Rumuńskim. Trafili, a właściwie Leon trafił (o miejscu internowania majora nic nie wiemy) do obozu Beile Govora. Tam ujawniły się inne jego zdolności. Nawiązał tak przyjazne stosunki ze strażą obozową, że w jej wyniku większość internowanych tam oficerów zdołało uciec.
Należy przyznać, że nie mogło się to stać bez cichej pomocy zarówno ludności, jak i władz Rumunii. Ich podległość i współpraca z Niemcami była pozorna. Jednak nadmierna aktywność Leona w organizacji ucieczek nie uszła uwadze obozowych władz. Został aresztowany i musiał, znów uważam przy cichej pomocy Rumunów, uciekać. Wyposażony w Bukareszcie w fałszywe dokumenty, w porcie Bałczik[1] nad morzem Czarnym udało mu się dostać na grecki statek i przez Bejrut dotarł do Marsylii. Dostał się do Francji. Była ona w trakcie wojny z Niemcami. Mógł i chciał dalej walczyć. Zgłosił taką gotowość. Niestety praktycznie nie doszło do tego. Francji nie pomogły fortyfikacje Linii Maginota i po nadspodziewanie krótkim czasie upadła. Ponownie musiał uciekać. Udało mu się dołączyć do ewakuowanych z portu Bayonne i dotrzeć do Liverpoole w czerwcu 1940 r. Znów pobyt w obozie przejściowym, by wreszcie w sierpniu tego roku trafić jako instruktor do szkoły obserwatorów lotniczych. Rozpoczął się długi sześcioletni jego pobyt w Wielkiej Brytanii. Też była w trakcie wojny z Niemcami. Tam było więcej młodych polskich pilotów, którzy wspaniale zapisali się powietrznymi walkami o Londyn. To właśnie tam miałem po latach możność sprawdzić, że ci mistrzowie podniebnych walk znali i pamiętali Leona. Jego fotografię z tamtego czasu zestawiłem z tą, która zawsze wisiała w salonie jego domu i nadal, co miałem możność niedawno sprawdzić, tam wisi. Cóż można o nich powiedzieć? Ma na sobie różne mundury. Każdy gotów był włożyć, by dalej walczyć. Francuski też. Zapewne mundur też był dla niego ważny. Nie miał jednak wyboru. Na guzikach tego, który widzimy na zdjęciu nie było orzełka w koronie. Jednak naszywka na rękawie „POLAND” świadczyła, że niezależnie od koloru i kroju munduru jaki nosił, wewnątrz biło polskie serce. Nie będę relacjonował jego pobytu w Wielkiej Brytanii. Bezpośrednio w walkach udziału nie brał. Służył tym co najlepiej potrafił. Szkolił młodzież. Nadszedł jednak czas, gdy niezależnie od tego czy mu się podobały powojenne porządki w kraju czy nie, postanowił, gdy tylko pojawiła się taka możliwość wracać do Polski. Tu była jego rodzina i tu był jego kraj.
Nie znamy szczegółów jego perypetii po powrocie do kraju. Wiemy, że przybysze z zachodu nie byli witani szczególnie przyjaźnie. O powrocie do służby wojskowej raczej nie było mowy. Pozostał jeszcze Warszawski Aeroklub. Niestety nie mieścił się on na Polach Mokotowskich jak przed wojną, a na dalekim Gocławiu. Taki przydział na stanowisko starszego instruktora dostał. Leon wkupił się. Zapisał się do PPR-u, a nawet zorganizował powstanie tam POP – podstawowej komórki partyjnej. Czegóż nie był gotów zrobić, by móc latać? W 1947 r. objął funkcję zawiadowcy lotniska na Gocławiu. Pełnił ją niezależnie od bycia społecznym instruktorem z możliwością latania. O latanie przecież chodziło przede wszystkim.
Drogi czytelniku proszę cię o wzięcie planu Warszawy i zrobienie krótkiego oglądu. Leon mieszkał na dalekim Okęciu bliżej Raszyna przy jednej z małych uliczek w okolicy ul. Szyszkowej. Tam przed wojną pobudował mały parterowy domek. Gdy on tułał się po całej Europie, mieszkała, żyła i czekała na niego tam jego żona Maryla z trójką dzieci. Właściwie z czego żyli powiedzieć wam nie mogę. Nie wiem. Leon powrócił po wojnie do tego domku i nadal tam mieszkali. Od jego domu do pętli tramwajowej na al. Krakowskiej było przeszło kilometr. Codziennie rano, gdy było jeszcze ciemno można było spotkać Leona biegnącego do owej pętli tramwajowej (może autobusowej, też tam była), by rozpocząć podróż do lotniska Gocław praktycznie na przeciwległy kraniec Warszawy. To nie do końca prawda. Transportu miejskiego do samego lotniska też nie było. Autobus nr. 113 na tej linii uruchomiono dopiero w 1954 r. Do tego czasu należało od Saskiej Kępy do lotniska chodzić pieszo. Muszę zweryfikować swój wcześniejszy pogląd o Leonie. On nie był pozytywnie zakręcony na punkcie lotnictwa, on był, jak się u nas na wsi mówiło, „zdrowo walnięty” na tym punkcie. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach w takich warunkach by pracował. Leon mógł, Leon pracował. Nie zmienia mego zdania fakt, że w początkowym okresie uzyskał zgodę na loty pomiędzy lotniskami w Gocławiu i Okęciu.
Parę słów o samym lotnisku Gocławskim. Też nieco napisał o tym Leon w swoim życiorysie. Jego staraniem to lotnisko praktycznie od nowa powstawało. W 1946 r., gdy zaczynał tam pracować pole startowe miało wymiary 50 x 200 m, było śmietniskiem (wysypiskiem gruzu) i nie było na nim hangaru do przechowywania samolotów. Dzięki usilnym zabiegom i pozyskaniu szeregu osób jego rozbudowie przychylnych, udało się przede wszystkim powiększyć rozmiary płyty lotniskowej
do 500 x 500 m, teren uporządkować i zniwelować tak, że możliwe stały się starty i lądowania
w dowolnych kierunkach. Tego wymagało bezpieczeństwo lotów.
To wtedy poznałem Leona. W 1957 r. wzięliśmy ślub z Marią. Poznałem całą rodzinę Powsińskich i dzieci Maryli z jej pierwszego małżeństwa. Odwiedzałem też Leona na Gocławskim lotnisku. O tym może jednak napiszę oddzielnie.
W październiku 1961 r. komisja lekarska uznała go niezdolnym do służby w powietrzu jako instruktora pilota. Myślę, że była to dla niego swego rodzaju katastrofa. W 1962 r. przeszedł zawał serca. Po kuracji w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej zdecydowanie zabroniono mu pracy w lotnictwie. We wspomnianym życiorysie tak zrekapitulował swoje dokonania:
- opanował umiejętność latania na ok. 50 rożnych typach samolotów, na większości z nich jako instruktor uczył latać innych;
- wyszkolił od podstaw ok. 150 młodych pilotów – uczniów;
- wielu przeszkolił na nowych typach samolotów, na jakich sam latał;
- spędzonych godzin w powietrzu nawet w przybliżeniu podać nie jest w stanie.
- od 1958 r. Honorowy Członek Aeroklubu Warszawskiego i członek klubu Seniorów Lotnictwa.
To akurat możemy potwierdzić podpisem Sekretarza Klubu Ludwika Schultza na dokumencie jego życiorysu.

Ze swojej strony myślę, że Leon miał wyjątkowe szczęście. Przecież ówczesny sprzęt był dość awaryjny. Nie był to także najbezpieczniejszy zawód. Pierwszy mąż Maryli Józef Holli zginął w wypadku lotniczym za sterami samolotu. Zapewne Leon to szczęście miał, chociaż należy pamiętać, że szczęściu sprzyjają umiejętności. Wspomina on o zdarzeniach, które wcale nie musiały szczęśliwie się zakończyć. Mam tu na myśli pożar silnika głównego trójsilnikowego samolotu typu Foker. Udało się nie opuścić samolotu przez załogę, opanować sytuację i szczęśliwie wylądować na Okęciu.
To wtedy został zaliczony do kadry instruktorskiej. Innym razem, już w Wielkiej Brytanii w szkole obserwatorów w czasie lotu z uczniami dostał się w zaporę balonową. Nie znam się na tym, lecz podobno wyprowadzenie samolotu z zapory wymagało sporych umiejętności akrobacji lotniczych.
W końcu zapory balonowe były po to, by samolotu wyprowadzić z niej nie było łatwo. Leonowi się to udało i jak wspomina dwukrotnie. Spotkało się to z uznaniem klasy jago pilotażu. Uznajmy, że miał szczęście i nie trafił na zdarzenie, z którego nie potrafiłby wyjść cało.
Teraz nadszedł czas, gdy już przestaną grozić mu takie niebezpieczeństwa. Musiał z lotnictwa odejść. Cóż może czynić człowiek o takiej energii jak Leon? Nie jest w stanie zamknąć się w czterech ścianach pokoju w domku na Okęciu.

Szczęśliwie zna przedsiębiorcę Kazimierza Trukana. Zachowała się przedstawiona powyżej ulotka reklamowa jego firmy. Jak się poznali dziś trudno dociec. Zgodnie z moją pamięcią, był to na owe czasy bardzo majętny człowiek i Leon przeszkolił go w pilotaży. Rodzina Leona tego nie potwierdza, choć również nie zaprzecza. W każdym razie w tym czasie Trukan w Zegrzynku budował dom i Leon tej budowy zaczął doglądać. Trukan był mu wdzięczny, a Leon miał zajęcie co dla jego rychliwości i energii było nieodzowne.
Zmarł z powodu, o ile pamiętam i potwierdza to jego wnuk, choroby trzustki. W takim razie był to chyba nowotwór. Ten rodzaj nowotworu nie daje żadnych szans i zabija szybko. Byłem na jego pogrzebie. W trakcie jego trwania koledzy z AW zorganizowali nad mogiłą zrzut
z samolotu wiązanki kwiatów. Był to niezwykły gest uznania. Pochowany jest na kwaterze pilotów cmentarza wojskowego na Powązkach. Bywaliśmy tam często z Rysią, gdy jeszcze żyła Maryla oraz później, gdy i ona zmarła.
Muszę się przyznać, że rad jestem z powstania tego OKRUCHU. Tak jakbym spłacił dług za jego dla mnie przyjaźń. Ja również go lubiłem. Jestem rad z innego jeszcze powodu. Może pojawienia się tego tekstu na moim blogu spowoduje, że ktokolwiek będzie mógł zapoznać się z niezwykłą sylwetką tego człowieka.
Do uczestników zjazdu rodziny Skorupińskich
Jak widać nie mogę zakończyć OKRUCHU poświęconego Leonowi. Nie ma wątpliwości, że taką bezpośrednią przyczyną jego napisania był ten zjazd. To już podkreślałem. Warto jeszcze powrócić do zjazdu. Po pierwsze to wdzięczność za jego zorganizowanie. Nie przypuszczałem, że mógł być tak udany. Jurkowi Holli już dziękowałem w szczególności za pomysł „drzew rodowych”. Mnie zapraszała, więcej namawiała do udziału w zjeździe Ewa Kiesiewicz z Krakowa. Zwrócił mi na to uwagę mój zięć Marek. Dziękuję Marku, a Tobie Ewuniu wraz z podziękowaniem chcę powiedzieć, że tym co piszę staram się spłacić za to dług. Przejdźmy więc ad re.
Nie wiem czy i kto napisze Sagę Rodu Skorupińskich wzorem innych tego typu istniejących pozycji? Już istniejący materiał faktograficzny jest dostatecznie bogaty A przecież tak daleko mu do kompletności. Rodzina jest rozgałęziona w wielu miastach Polski i innych krajów Szwecji, Anglii, a co istotne także Rosji. Warto ich odszukać, skontaktować się z nimi i poznać ich dzieje. Podobno jest zainteresowanie tym co teraz napisałem. W Polsce można w takim razie łącznie z tym co napisałem przekazać prośbę o napisanie nawet krótko historii swojej gałęzi rodzinnej. Nie szkodzi, że nie zechcą. Nie ma przymusu. Nagrodą (bez gwarancji) będzie znalezienie się w Sadze Rodu. Może się mylę, ale sądzę, że wielu napisze. Problematycznym może okazać się dotarcie do członków rodziny w Rosji.
Trafił tam najstarszy z dzieci Antoniny i Teodora, Franciszek ur. 1893. Zdaje się trafił tam niezbyt ochotniczo. Maryla wiedziała, że mieszkał w Ałtajskim Kraju. Więcej nie wiem. Nie dopytałem się. Podobno takie miejsce carskiej zsyłki. Tu ważnym może okazać się pomysł, gdzie napisać (władze, prasa, radio) i czekać na szczęśliwy traf, przypadek. Nigdy nie wiadomo. Może się zdarzyć.
Kto to zrobi? Oto pytanie? Na razie należy zorganizować zbieranie materiałów, ich gromadzenie i segregację. Może się wtedy pojawi ktoś, kto sagę napisze. Obawiacie się, że to wszystko może się nie zdarzyć? Pewno może i wtedy nie będzie Sagi Rodu Skorupińskich.
To wszystko. Życzę Wam wszystkiego dobrego. Z. J.
[1] Dziś w granicach Bułgarii.