Moje spotkania z Generałem Malinowskim
Wydawało mi się, że gdzieś już pisałem o moich spotkaniach z generałem Malinowskim szefem wojsk łączności w latach pięćdziesiątych powojennej naszej armii. Poszukiwania, gdzie to zrobiłem spełzły na niczym. Widocznie mój zamiar napisania tych wspomnień był na tyle silny, że przerodził się w nieistniejący czyn.
Zacznijmy więc od początku. Właściwie generał brygady Romuald Malinowski był szefem zarządu łączności Sztabu Generalnego WP i szefem Łączności WP. Tak oficjalnie ta funkcja się nazywała. Był Rosjaninem o polskim pochodzeniu i od 1944 r. przeszedł do powstającej w ZSRR armii polskiej gen. Berlinga. Nie wiem jak to się stało, że jego nazwisko było w naszej armii popularne i wtedy powszechnie znane. Wydaje mi się, że wiele potrafił o nim powiedzieć znany mi płk. Paweł Wildstein, w tych latach szef katedry łączności WAT. Chyba od niego dowiedziałem się, że potrafił przez 15 minut „wstawiać joby[1] – przeklinać” nie powtarzając się. Robił to z wyjątkowym wdziękiem i mało kto mógł z nim stawać w zawody. Podaję to znów jako plotkę. Sam mimo spotkań z generałem tego nie słyszałem, chociaż zapewne nie byłbym w stanie owego nie powtarzania „jobów” potwierdzić. Podobno (znów podaję to jako plotkę) jeździł przeważnie razem ze swoją żoną. „Joby” przekazywał głownie oficerom, zgodnie z ogólną prawidłowością prostych żołnierzy pozostawiał w spokoju. Raz tylko podobno, prowadząc wóz po cywilnemu zobaczył na skraju lasy raczących się „zakazanym płynem” grupkę żołnierzy i chciał ich legitymować. Uratowała go tym razem żona obracając zdarzenie w żart.
Generał, jeżeli żona była świadkiem jego rozmów z podwładnymi dbał, by uczestniczyła w nich czynnie. Było to jednak uczestnictwo dziwne. Takie jakie wyznaczał jej małżonek. Dla przykłady podobno mawiał:
Masz szczęście, że słyszy to moja żona. Gdyby nie to, inaczej bym wtedy z tobą porozmawiał. Wtedy wstawiał mu znaną powszechnie kilku minutową wstawkę jobów traktowaną przez wszystkich jako wyjątkowo łagodną ze względu na obecność żony. Podaję tą wersję również jako plotkę. Na odpowiedzialność ją opowiadających. Było ich wielu i opowiadali te historie chętnie.
Ja również chcę opowiedzieć swoje historie spotkań z gen. Malinowskim, z tym, że nie są one plotką. To szczera prawda, aczkolwiek bez jobów. Przeważnie nie wiem, kiedy co się działo. Mam taki defekt świadomości. Nie tym razem. Pierwsze spotkanie na pewno zdarzyło się to w lasach nad Bugiem w pobliżu Białogardu. Tam letnie miesiące spędzał 5. Pułk Łączności WP. My również tam w czerwcu (może lipcu) 1952 odbywaliśmy tzw. praktykę dowódczą. Polegała ona na tym, że byliśmy przydzielani do poszczególnych pododdziałów jako „dublujący” ich dowódców. Byliśmy więc „dublerami” dowódców plutonów lub kompanii. Jak zwykle nie wiedział nikt dokładnie, co ów dubler miał robić. Pozostawało to do uznania dowódców pododdziałów i losowi. Ja zostałem dublerem dowódcy jednej z kompani. Nie wiem, dlaczego kompanii, a nie plutonu. Może ze względu na alfabet. Alfabet bardzo często decyduje o naszym losie. Tak już jest. W moich zbiorach zachowało się zdjęcie, które z pewnością pochodzi z tego okresu. Siedzę z dowódcą kompanii, którego miałem zaszczyt dublować. Był o ile pamiętam kapitanem. Stojący to dwaj moi koledzy (prawdopodobnie Szewczykiewicz i Dukszto, chociaż głowy nie daję – było to tak dawno) i jeden z dowódców plutonów naszej (gdzie dublowałem dowódcę) kompanii.
Trzeba przyznać, że w początkowym okresie istnienia Akademii, my jej studenci (słuchacze) byliśmy traktowani wyjątkowo. Przejawiało się to w wielu specyficznych nas traktowaniach. Jednym z nich była ta praktyka nazwana dublowaniem dowódców niższych pododdziałów – plutonów lub kompanii. Były inne bardziej widoczne. Należało do nich umundurowanie. Otrzymywaliśmy i nosiliśmy nie mundury podchorążych innych szkół oficerskich, a typowe umundurowanie oficerskie. Nie naszywaliśmy jedynie na pagony gwiazdek, a wpinaliśmy specjalny znak WAT. Było to powodem wieku pomyłek. Byliśmy brani za oficerów nie tylko

przez osoby cywilne, ale często także przez innych żołnierzy w tym podoficerów. Jeżeli już podniosłem tan temat warto przypomnieć i inne przywileje. Byliśmy w czasie studiów wyjątkowo awansowani dwukrotnie na stopnie oficerskie. Po uzyskaniu absolutorium (przed pisaniem prac dyplomowych) byliśmy awansowani na pierwszy stopień oficerski – podporucznika, a po ukończeniu studiów (po obronie dyplomu i uzyskaniu stopnia inżyniera) do stopnia porucznika. Więcej ci, którzy kończyli WAT z wyróżnieniem awansowali do stopnia kapitana. Studiowałem wtedy na WAT i te apanaże mogłem obserwować na co dzień. Więcej, z nich skorzystałem. Ukończyłem WAT w stopniu oficerskim kapitana.
Oczywiście w momencie, gdy wykonywane było to zdjęcie to wszystko było jeszcze daleko, ale praktykę dowódczą już miałem. Mój dowódca kompanii wykorzystał mnie do zaprowadzenia kompanii w niedzielę nad rzekę do kąpieli. Nie to było jednak skomplikowane. Na porannym apelu musiałem zameldować kompanię dowódcy pułku (może szefowi sztabu pułku) co biorąc pod uwagę moje położenie meldunek wcale nie był taki prosty. Wydawało mi się, że dałem sobie radę, ale więcej razy nie miałem już takich okazji.
Czas przywołać zdarzenie, gdy przyszło mi spotkać się z generałem. Piąty Pułk Łączności był jednostką obsługującym Warszawski Okręg Wojskowy. Z tego powodu zapewne był często odwiedzany przez ludzi z kręgów władzy, między innymi generałów. Generała Malinowskiego jako szefa wojsk łąszności w szczególności. W takim razie i ja taką możliwość miałem również, chociaż pewno nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tego dnia był upał, a ja nie wiadomo dlaczego koniecznie chciałem wyjaśnić dlaczego łączność na pewnym ważnym kierunku działa niepewnie. Raz jest, innym razem nie ma. Była to co prawda linia prowizoryczna, ale działać powinna w miarę nieprzerwanie. Nie było innego sposobu sprawdzenia linii jak przejście się w jej wzdłuż i znalezienie miejsca, gdzie jej działanie było wadliwe. To wlaśnie miałem sprawdzić. Może nawet miałem takie polecenie od dowódcy kompanii. Może chciał się mnie pozbyć z kancelarii. Nie wiem. Jako student Akademii nadawałem się do tego celu. W końcu to była niewątpliwie usterka techniczna.
Linia była rzeczywiście prowizoryczna. W niektórych miejscach przebiegała górą podwieszona na drzewach, w innych np. przecinając drogi była zakopana w dość płytkich rowkach. Szczególnie poszukiwałem połączeń pomiędzy odcinkami kabli, wiedząc, że tam powinien znajdywać się punkt niepewnego kontaktu, odpowiadający za wadliwe działanie połączenia telefonicznego. Jak państwo widzą, zajęcie poszukiwań było dość zajmujące, by nie zwracać uwagi na to co dzieje się obok mnie. Na dodatek upał dawał mi się coraz bardziej we znaki. Powodował on, że rozbierałem się coraz bardziej. W końcu marynarkę munduru niosłem powieszoną na patyku niesionym na ramieniu, a pas przewieszony na szyi. Tak wyszedłem na większą polanę i usłyszałem wołanie. Rozejrzałem się, by z przerażeniem stwierdzić, że opodal stoi generał z grupą oficerów i coś tam obradują. Grupa oficerów stała do mnie tyłem, a generał przodem. To, dlatego on mnie zauważył i do siebie wzywał. Teraz wszyscy już byli odwróceni i gapili się na mnie. Bieg w miejscu (no prawie w miejscu) miałem opanowany do perfekcji, to też zanim przebiegłem ten dość krótki dystans byłem (no prawie byłem) umundurowany. Zapewne chciałem się zameldować, jak mnie uczono i pewno usprawiedliwić, ale nie pozwolił. Usłyszałem, że mam być tak, jak wcześniej – rozebrany. Zacząłem się więc rozbierać oczywiście znacznie wolniej. Czekał cierpliwie kiwając głową. Gdy już miałem pas na szyi i z braku kijka, a kurtkę munduru zawieszoną na palcu i przerzuconą przez ramię, powiedział, że wyglądam – nie jak żołnierz, a jak łajza – i dał znak bym zniknął. Nie muszę chyba przekonywać, że uczyniłem to natychmiast. Proszę sobie wyobrazić, że dziś już nie pamiętam, czy mówił do mnie po polsku czy po rosyjsku. W każdym razie dokładnie zapamiętałem tą „łajzę”. Może w języku rosyjskim to słowo też istnieje? Nie zdołałem tego dotąd ustalić.
Po powrocie do kompanii pogratulowano mi naprawienia linii. Już można rozmawiać bez przerywania i trzasków. Pewno gdzieś poprawiłem kontakt na połączeniu nie wiedząc o tym. To normalne. Ja jednak myślałem o generale. Potraktował mnie jakby z humorem i wyjątkowo łagodnie. A może traktowanie taki należało do typowych. Szeregowych żołnierzy generałowie się nie czepiali. Za to oficerowie mieli przechlapane. Pod wieczór dowiedziałem się, że dowódca pułku poszukuje żołnierza, z którym generał Malinowski rozmawiał w czasie rekonesansu w lesie. Myślę, że z pewnością nie pochwalił go za zachowanie jednego z jego podwładnych. W takim razie dowódca pułku poszukując mnie na pewno nie chciał nagrodzić. Na wszelki wypadek nie zamierzałem ujawnić się jako rozmówca z generałem. Jeżeli mnie zidentyfikują – trudno. Będę musiał to przeżyć. Sam głowy pod topór wkładać nie zamierzałem. Diagnoza była słuszna. Widocznie nie poszukiwano mnie usilnie, bo do końca praktyki doczekałem spokojnie.
Oceniając w całości tą praktykę muszę jeszcze dodać, że jedzenie jak to w wojsku nie było rewelacyjne, ale wystarczające. Mieliśmy przywilej, że nie jedliśmy na czas, jak inne pododdziały. Przykro było patrzeć jak pomiędzy komendą: siad i powstań, było tak mało czasu, że tylko wybitnie wytrenowani byli w stanie pochłonąć posiłek nawet, gdy nie był zbyt ciepły. Ta praktyka to wyjątkowa tortura, która z lubością, jak zauważyłem, była stosowana. Dodatkowo mieliśmy prawo (żołnierze służby czynnej już nie) korzystać z bufetu. Można było w nim kupić wcale nie za duże pieniądze wędliny, a nawet dania ciepłe. Nie jedzący śledzi prosto z beczki i dań mięsnych w postaci plastra boczku mogli (mając oczywiście kasę) przeżyć.
Praktykę dowódczą w 5. Pułku Łączności, łącznie ze spotkaniem z generałem Malinowskim wspominam znośnie. Wydaje mi się, że udało mi się te przeżycia przebrnąć bez większego uszczerbku. Odpukać w niemalowane, wydawało mi się, że przynajmniej znajomość z generałem Malinowskim mogę odłożyć „ad acta”.
Nic bardziej mylnego. Podobno nigdy nie powinno się mówić nigdy. Następne spotkanie z generałem nastąpiło i to wcale nie w tak odległym czasie. Było ona groźniejsze, bo byłem już oficerem i przebywałem (nomen omen) ponownie na praktyce w jednostce wojskowej już po skończeniu studiów i otrzymaniu przydziału do pracy w WAT. Praktykę odbywałem tym razem w 10. Pułku Łączności Śląskiego Okręgu Wojskowego stacjonującego normalnie we Wrocławiu. Tym razem praktyka była ściśle ukierunkowana. W pułku było stanowisko „inżyniera pułku” – tak się nazywało i zajmowane było przez konkretną osobę, która powinna mieć wyższe techniczne wykształcenie. Różnie z tym bywało, ale moja praktyka była związana z pracą na tym stanowisku. Znów coś podobnego jak dublowanie, gdyż inżynier pułku był. Był nim porucznik, którego z racji zajęć u szefa sztabu tak do końca nie poznałem.
Latem pułk przebywał w bliskich Wrocławia lasach. Z najbliższych wiosek zapamiętałem piękne nazwy Wisznia Mała i Ligota Piękna. Przez ostatnią biegła linia kolei wąskotorowej, którą można było dojechać do Wrocławia. O ile pamiętam już o tym wcześniej pisałem. Teraz powracam jedynie do spotkań z generałem Malinowskim. Było ono częściowo wynikiem (może) mojej zażyłości z szefem sztabu pułku, a właściwie jego brydżowej namiętności. Jako znawca arkanów bridżowych zapisany zostałem do „koterii” szefa sztabu, co niezbyt podobało się dowódcy pułku i jego zastępcy ds. politycznych. Dobrze napisałem, że zostałem zapisany do zwolenników szefa sztabu, bowiem wszystko działo się tak jakby bez mego czynnego udziału, a nawet chęci. Stawało się i już.
W trakcie pobytu w terenie pułk uczestniczył w różnych grach wojennych, organizując łączność do fikcyjnych armii, jej dywizji, jednostek sąsiednich itd. Armie i dywizje były fikcyjne, ale węzły łączności, łączność w sieciach i na kierunkach były jak najbardziej realne. Musiały działać i były sprawdzana przez odpowiednie komisje, a przede wszystkim Szefa Wojak Łączności, którym był bez przerwy nadal generał Malinowski. Ja przez brydża u szefa sztabu byłem na celowniku dowódcy pułku. Postanowił dać mi lekcje, jak powinno wyglądać sprawdzanie organizacji łączności w terenie. Najpierw pozwolił wziąć swój łazik (taki terenowy samochód) i polecił sprawdzić łączność na węźle. Później wziął mnie z sobą i pokazał, jak takie sprawdzanie wyglądać powinno. Już to wcześniej opisałem i powtarzać się nie chcę. Wtedy na węźle łączności istniało tzw. „radiobiuro” – specjalny samochód z kilkoma odbiornikami i obsługą odbierającą i nadającą telegramy. Do tego celu samochód radiobiura był łączony z nadajnikami połączeniami kablowymi. Nowym i odkrywczym dla mnie wynikiem tej kontroli była decyzja dowódcy o mocowaniu kabli wychodzących z samochodu na desce by ładniej wyglądało. Skończyło się przybiciem ich gwoźdźmi i przy okazji pozwieranie. Rezultat: w następnym dniu, gdy wizytował pułk gen, Malinowski stan organizacji łączności został uznany za niezadowalający. Wtedy po raz pierwszy miałem możność usłyszeć podsumowanie kontroli w wykonaniu szefa łączności. Powtórzyć niestety nie jestem w stanie. Język mieszany rosyjsko-polski, ale jakże piękny, kwiecisty. Mogę tylko podkreślić, że „dom publiczny” był przywoływany i wymieniany wielokrotnie w obydwu językach i rożnych odmianach i nazwach. O niektórych nazwach wcześniej nie słyszałem i nie miałem nawet pojęcia, że takowe istnieją. Na zakończenie podsumowania generał zażyczył sobie oddzielną rozmowę z inżynierami pułku. W zasadzie powinienem pójść. W biegu zapytałem szefa sztabu. Skrzywił się:
– Idź, to cię dodatkowo o*******i.
Zastanowiłem się. Powiedział, że chce rozmawiać z inżynierami pułku. O inżynierach, będących w pułku na praktyce nic nie mówił. W końcu w strukturze organizacyjnej 10. pułku łączności byłem nic nie znaczącym i to czasowym ogniwkiem. Machnąłem ręką i tak macham i macham do tej pory.
Przyznacie, że moje spotkania z p. generałem, aczkolwiek fragmentaryczne warte są tu przytoczonego OKRUCHU.
[1] Podobno od słynnego rosyjskiego „job twoja mać”.