| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Irenka

Panią Irenę Pelzner poznałem stosunkowo późno. Oczywiście w stosunku do czasu poznania Eugeniusza (Genia) Pelznera, naszego współpracownika z Katedry Mikrofal, którego poznaliśmy zanim jeszcze ubrał mundur i stał się pełnoprawnym pracownikiem Wojskowej Akademii Technicznej. Przyszedł z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN, gdzie zrobił doktorat i stał się pożądanym wykładowcą Teorii Fal Elektromagnetycznych dla naszych studentów. Tak było od strony WAT. Od strony doktora E. Pelznera przyjście do WAT rozwiązywało mu problem mieszkania. Dostał przydział mieszkania w wymiarze pokoju z aneksem kuchennym w dziesięciopiętrowym bloku (szczęśliwie z windą), co wtedy było szczęściem nie lada. Na dodatek jako doktorowi został mu nadany stopień wojskowy majora. Nawet przychodził do pracy w mundurze – był taki obowiązek. Geniowi zdaje się było to wszystko jedno. Mnie zdarzało się nie zapinać guzika od prawej górnej kieszeni munduru. Geniu jak sądzę chyba nie zauważył, że jego mundur ma takie guziki. Z reguły były odpięte. Szczęśliwie mieliśmy wyrozumiałego zastępcę komendanta wydziału ds. liniowych, płk. Kucharza, oficera frontowego (przyszedł z gen. Berlingem) który wiedział, że wszelkie szkolenia oficerskie w przypadku Genia będą chybione i dawał mu spokój. Raz tylko Geniu próbował wykonać strzelania obowiązkowe, ale ze względu na bezpieczeństwo zgromadzonych na strzelnicy oficerów został on z tego obowiązku także bezterminowo zwolniony. 

Wszyscy lubiliśmy Genia. Wszelkie zawiłości dotyczące teorii pola cierpliwie nam tłumaczył i organizował seminaria z tego zakresu. Wtedy próbowaliśmy zgłębiać wiedzę z maserów i laserów i taki zastrzyk wiedzy był nam potrzebny. W czasie studiów taki przedmiot nie tylko miałem, ale go nawet zaliczyłem. Jednak przeszedł mi mało zauważony. Studentom czasem to się zdarza.

Powinienem przejść do rzeczy mniej poważnych. To co chcę opisywać w tej opowieści to są raczej zdarzenia pogodne. Genio nie stronił od kieliszka. My zresztą też. Okazje były. Przyjęcia z okazji zdobywanych wyróżnień, doktoraty, wyjazdy na konferencje i inne. Genio był chudzielcem i chyba mógł mniej spalić tego płynu bez szkody dla organizmu niż my. Tak nam się zdawało, chociaż jak dziś wspominam to nie pamiętam by się kiedyś solidnie spił, co innym się nieraz się zdarzało. Przy alkoholu był wylewny i dowcipny. Mówił np. „w mojej rodzinie mówi się, że nasi przodkowie przyjechali z Niemiec i że byli szwabami, ale mnie się wydaje, że to byli zwyczajni żydzi”. 

Siedział przy mnie na konferencji chyba w Poznaniu. Nachylił się i szepce: – tak tu trują; chodź na dół do kawiarni czegoś się napijemy i będzie można pop…rzyć okiem. Zeszliśmy. Panie były. Bierzemy po lampce wina. Kontynuuję wcześniej rozpoczęty przez niego dialog: – zdejmij okulary.  

Odpowiada: coś ty, to nie okulary, to kondomy. Taki był Genio. A przytoczone rozmowy zdarzyły się w rzeczywistości. Podaję je mimo odrobiny wulgarności. Niech tam.

            Zdarzenie, które chcę tu przytoczyć miało miejsce po przyjęciu w restauracji Kawalerska z okazji obrony doktoratu Andrzeja Gidyńskiego. Andrzej był kolegą ze studiów Włodka i stąd nasza znajomość. Byłem promotorem jego pracy. Stan Gienia wskazywał na spożycie napojów i dlatego postanowiłem odprowadzić go do domu. Nie było daleko. Pamiętam, że mieszkał przy ul. Okopowej, od Kawalerskiej blisko. Już kiedyś razem z Włodkiem odprowadzałem go tam. Odbyło się to według przedziwnego rytuału. Doprowadziliśmy Genia pod jego drzwi, zadzwoniliśmy i nie czekając na ich otwarcie cicho odeszliśmy. Włodek już znał Irenkę i przekonał mnie, że lepiej będzie, gdy sama zajmie się Geniem bez naszego udziału. Sądząc po odgłosach przyznałem mu rację. Teraz chciałem uczynić to podobnie. Prowadziłem tam Genia mimo jego protestów. Protesty uznawałem za jego niechęć przerywania pobytu w Kawalerskiej i z uporem prowadziłem go w kierunku ul. Okopowej. Genio najpierw proponował mi zakład, że on tam już nie mieszka, a w końcu przy sporym z jego strony wysiłku przekonał mnie, że przenieśli się na Koło (zdaje się na ulicę Ringenbluma (?), chociaż było to tak dawno, że głowy nie daję). Genio na tyle wytrzeźwiał (a może mnie się tak wydawało), że wysiedliśmy na prawidłowym przystanku i bez trudu zaprowadził mnie przed drzwi swojego mieszkania. Sztuka pozostawienia go na łup Irenki tym razem nie udała mi się. Na dźwięk dzwonka drzwi otworzyły się tak szybko, że nie zdążyłem zniknąć. Może nie byłem dostatecznie sprawny. Stanąłem przed niewielką Panią domu, która zdecydowanym gestem zaprosiła nas do środka. Następnie wyjęła spis telefonów i zadzwoniła do mojej żony, że jestem u nich i jej zdaniem nie powinienem kontynuować podróży. Wszystko zrobione zostało zdecydowanie, bez pytania nikogo o zdanie. Chcąc nie chcąc poddałem się temu rygorowi. Dostałem herbatę i miejsce do spania. Rano wyniosłem się możliwie nie angażując gospodarzy. Nie będę wyłuszczał co usłyszałem w domu. Tak zostały ukarane moje dobre chęci pomocy przyjaciołom w potrzebie. Gdybym nie zamierzał odprowadzić Genia do domu, pewno normalnie bym powrócił do domu i nie byłoby całego zajścia. Miał on na dodatek ciąg dalszy. Zostaliśmy zaproszeni do p. Pelznerów na kołduny. P. Irena pochodziła z terenów należących kiedyś do Litwy i kołduny były jej narodową potrawą. Muszę bliżej wyjaśnić jak ta potrawa wyglądała. To nie były powszechnie znane kołduny w rosole. Po przyjściu w goście Irenka otworzyła tzw. „kuchenny piekarnik” i wyjęła z niego ogromną miskę ciemnych kulek obficie okraszonych wysmażonym boczkiem. Od razu wiedziałem, że będę to lubił. Kulki okazały się ciastem z tartych kartofli, wewnątrz których umieszczone było pyszne soczyste mięso. Ciasto przypominało mi domowe szare kluski zwane też czasem modrymi. Przepadałem za nimi i co tu mówić przepadam do dziś. Całość w wykonaniu Irenki była lepsza od moich ulubionych „kluch”. Na dodatek ilość tego specjału była na tyle zadowalająca, że można było spokojnie oddać się obżarstwu i nie tylko. Nie ukrywam, że kołdunami w wykonaniu Irenki zostałem (nie tylko ja) kupiony bez reszty.

            Zaczęło się jak widać niewinnie, a skończyło bardziej bliskimi kontaktami rodzinnymi. Spotkania miały miejsce u nas na Bemowie i u nich na Kole. Poznaliśmy się bliżej. Irenka trafiła do Polski ze Związku Radzieckiego z armią Berlinga. Nie rozmawialiśmy o tym szczegółowo, ale chyba była żydówką i na początku wojny uciekła z matką na wschód. Opowiadała o powrocie, po śmierci matki gdzieś z głębi tego kolosalnego i raczej nieprzychylnego nam kraju. Do punktu zbornego szła sama jedna przez tajgę całą noc. Była drobną kobietką i trudno było mi ją sobie wyobrazić idącą w nocy kilkadziesiąt kilometrów przez tajgę. W tych czasach przeżywali ci, których było stać na wręcz bohaterskie wyczyny. Irenkę filigranową kobietę widocznie też.

            Mieliśmy już wtedy działkę nad Pisą koło Nowogrodu. Wtedy, lata 60-te, działki sprzedawane były przez gminy raczej takim przyjezdnym ludziom jak my. Były to ziemie raczej ubogie, niskich klas. Ziemia należała do rolników. Gmina uzgadniała z rolnikami, których połaci ziemi chcą się pozbyć, dokonywała ich podziału na działki, wyrażała zgodę na sprzedaż, a transakcja kupna sprzedaży odbywała się już z udziałem rolnika. Gminy widziały w tym aktywizację swoich terenów i coś w tym było z prawdy. W każdym razie rolnika, od którego zakupiłem działkę poznałem dopiero wtedy, gdy byłem jej posiadaczem. 

Pamiętam przyjechaliśmy z żoną na nową posiadłość naszym Wartburgiem i zaparkowaliśmy na polanie pod lasem. To była nasza działka. Wartburg był samochodem Combi i po rozłożeniu siedzeń dwie osoby mogły w nim wygodnie spać. Mieliśmy jeszcze namiot. Był wygodny. Własnoręcznie go szyłem. Miał przedsionek i podwójny dach. Tak, tak wtedy niestety namiotów fabrycznych nie było. Chciałeś wypoczywać na ”łonie natury” mogłeś, gdy umiałeś uszyć namiot. Chyba niezbyt umiałem, ale znalazłem jeszcze jednego, który też nie umiał i w dwóch jakoś daliśmy radę. Mieliśmy śliczne namioty, których wszyscy nam zazdrościli. Na dodatek mieliśmy jeszcze gazowe i spirytusowe kuchenki, naczynia, stołeczki itd. Razem gospodarstwo jak się patrzy. 

Coś tam pichciliśmy do jedzenia, gdy na to ubogie pole zajechał wóz drabiniasty po żyto stojące nieopodal w kopach. Na wozie siedziała kobieta, która widłami miała podawać na wóz snopy żyta.

Jako syn rolnika z pracami tego rodzaju byłem dobrze zaznajomiony. Podszedłem do przyjezdnych, przedstawiłem się jako nabywca działki i zaoferowałem pomoc, a właściwie chęć rozgrzewki, gimnastykę. Rzeczywiście snopki były małe, lekkie. To zboże było raczej mizerne, nie taki jak w moich stronach, gdzie ziemia była znakomicie lepsza. Tak poznałem p. Piątka, od którego nabyłem działkę. Ziemia, której się pozbył (w tym moja działka) znajdowała się z dala od jego zabudowań leżących nad rzeką. Poznaliśmy też p. Piątkową, żonę sołtysa, gdyż p. Piątek piastował tą godność. Wieś, której sołtysem był Mieczysław (imię Piątka) nie była duża, liczyła zaledwie dwie osady, ale wsią była. Nazwy nie podaję, bo pewno jej już nie pamiętam. Wszystkie te wiadomości poznałem tego dnia, gdyż po pracy zostaliśmy zaproszeni na spóźniony obiad. Zdaje się, że jedliśmy rosół z kartofelkami. U mas jadało się rosół z makaronem. Kartofle do rosołu to aberracja. Nie mniej zjedliśmy. Był smaczny. Wspominając p. Piątkową i jej kulinaria pamiętam raczej jej placki kartoflane. Były wspaniałe. To chyba zasługa kartofli. Nie wiem, mimo że zawsze lubiłem placki z tartych kartofli, wyrób p. Piątkowej był nieporównywalny. Zdarzało nam się je jeść u niej jeszcze wielokrotnie i zawsze miałem to samo wrażenie.

            Wspomnienie o wyrobach kulinarnych z tartych kartofli każę mi powrócić do wspomnień o Irence. Kontekst z działką jest prawidłowy. Właśnie zbliżał się okres urlopowy i zamierzaliśmy jak zwykle tam wylądować. Genio też chciał gdzieś pojechać z synem, więc zaproponowaliśmy miejsce na namiot na naszej działce. Pojechali nieco wcześniej, a po około tygodniu my naszym wspaniałym Wartburgiem. Zabraliśmy z sobą Irenkę. Wartburg był pojemnym samochodem i pomieścił oprócz naszej rodziny także koleżankę Irenkę oraz jej dość pokaźne dodatki. Przyjeżdżamy, a tu konsternacja. Genia i jego syna nie ma. Wydawało mi się, że dość dokładnie określiłem miejsce położenia działki, ale pewno nie trafili. Postanowiliśmy poszukać. Zaczęliśmy od rekreacyjnego miejsca nad Pisą i szliśmy w kierunku jej ujścia do Narwi. Niby nie daleko, ale Pisa meandruje i teren pożal się Boże. Wtedy oceniłem kondycję i możliwości Irenki. Miała na nogach jakieś trepy na obcasach, a szła jak czołg. To ja wysiadałem na tych wertepach. Ona szczebiotała i szła. Szczęściem natknęliśmy się na p. Piątka, który widział namiot i dwóch w nim panów w okolicy mostu. Oszczędziło to nam jeszcze kawał drogi, a mnie podziwiania możliwości kondycyjnych Irenki. Genio zamiast szukać działki zatrzymał się nad rzeką w najbliższym dogodnym miejscu. Przywiozłem ich. Pogoda była ładna. Panie zrobiły ucztę, a my rozpakowaliśmy przywiezione piwo. Było cudownie, chyba nawet śpiewaliśmy nieco zakazane piosenki (moja specjalność). Było wesoło. Irenka postanowiła spać w samochodzie. Zrobiłem jej posłanie, a rano podziękowała mi serdecznie. Powiedziała, że czuła się jak w statku kosmicznym. Wokół las, ciemno, żadnych świateł, a niebo pełne gwiazd. Potwierdzam. Spałem kiedyś na tej działce na skraju zimy. Powietrze było tam tak czyste, że liczba widocznych gwiazd wydawała się nieskończona.

            Był to czas, gdy wydawało mi się, że mogę zawojować świat. Poznałem miejscowych rolników, którzy obiecywali mi możliwość wybudowania na działce kurpiowskiej chałupy. Chciałem kupić stary kurpiowski dom i przenieść go. Opowiadałem o tym. Pomysł bardzo spodobał się Irence. Stwierdziła, że ona też zamierza kupić tu działkę i coś pobudować. Aby to zrobić nie widziała większych problemów. Przecież jeżeli będę budował jeden dom, to mogę pobudować dwa. Taka była nasza Irenka. Miała fantazję.

            Ubiłem starocie i często jeździłem na targi staroci. Żaden nie utkwił mi tak w pamięci, jak jeden właśnie dzięki Irence. Chciała pojechać, więc ją zabrałem. Ubrała się w nowy, śliczny płaszczyk zamszowy, a tu jak na złość po przyjeździe zaczął padać deszcz. Niby niezbyt silny, ale zamsz podobno tego nie znosi. Teraz parasol wożę w samochodzie, wtedy niestety nie miałem. Irenka zakrzątnęła się i po chwili miała w ręku parasol. Poszliśmy szukać interesujących staroci. Niestety pogoda nie była ładna. Oprócz deszczu chwilami pojawiał się dodatkowo wiatr. Dla mnie niezbyt udany wyjazd. Nic nie kupiłem. 

Irenka powróciła z bardzo zmartwioną miną. Pokazała mi parasol, a właściwie jego szczątki. Wiatr zerwał z drutów tkaninę. Całość wyglądała smętnie. Irenka wyjaśniła mi, że parasol pożyczyła z pobliskiego stoiska i teraz chce go oddać. Prosi o pomoc z powodu stanu w jakim pożyczka się znajduje. Właśnie rozpoczęła pertraktacje z właścicielem dowodząc, że na wietrze parasol nie zdał egzaminu, rozleciał się. Właściciel stoiska, ogromne chłopisko, w stanie wskazującym na spożycie ani myślał przyjmować parasola. Widziała co brała. Obserwując z dala całe zajście, zorientowałem się, że zachodzi nieporozumienie. Właściciel stoiska myśli, że Irenka chce mu zwrócić nie pożyczony, a kupiony parasol. Podszedłem, kiwnąłem właścicielowi, że nie ma problemu, wziąłem Irenkę za rękę i odprowadziłem. Parasol wylądował w pobliskim koszu i chciałem odjechać. Wtedy okazało się, że Irenka w przeciwieństwie do mnie zakupy zrobiła. 

Słuchaj – mówiła do mnie – będziesz musiał mi pomóc i obronić przez Geniem. Wydałam pieniądze przeznaczone na wyżywienie. Geniu mnie zabije. Kupiłam cztery zegary od jednego pana, który przywiózł je z Wrocławia. Tak jakoś wyszło .Najpierw kupiłam jeden, a na koniec wszystkie. Poproszę cię to mi je uruchomisz i zawiesisz.

Co najmniej jeden z kupionych przez Irenkę zegarów był tzw. „wiedeńczykiem” dość cennym. Nie chciała powiedzieć, ile za nie dała. Myślę, że niezbyt dużo. 

Uruchomienie starych zegarów było problemem. Tych fachowców jest coraz mniej. Ja znam takiego, który to robi. Trzeba jednak zapłacić. 

Wtedy tak się zdarzyło, że wyjechałem i Irenka znalazła kogoś innego, który jej zegary zawiesił. O ile jednak pamiętam nigdy nie chodziły.

Z Irenką i Geniem spotykaliśmy się jeszcze wielokrotnie. Można powiedzieć, przyjaźniliśmy się.