| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

„Jąkała” po polsku

Z Mirkiem Kołomyjcem mieszkałem w czasie studiów w WAT (wczesne lata 50-te) przeszło rok w jednym pokoju. Nie mogę jednak powiedzieć, że dobrze go znałem. Należał do ludzi niezbyt wylewnych, o sobie opowiadał niewiele i raczej półsłówkami. Pochodził z kresów, miał lekko śpiewny akcent, (jak to kresowiak) no i znał doskonale język rosyjski, co w naszym niezbyt lekkim wtedy życiu mocno mu pomagało. Myślę, że jego skrytość związana była z przejściami wojennymi. Kiedyś coś na ten temat napomknął, chociaż niewiele. Biorąc pod uwagę miejsce urodzenia i ówczesna realia było ta raczej zrozumiałe. Nazywaliśmy go (każdy miał jakieś przezwisko, a niektórzy nawet kilka) „Mamałygą”. 

Nie był to urodzony żołnierz. Wysoki, raczej chudy, o lekko przygarbionej sylwetce i długiej „Fernadelowskiej”, zawsze lekko przekrzywionej, twarzy nie sprawiał wrażenia sprężystego wojaka. Mundur wisiał na nim jak na kiju od szczotki. Miał niezbyt wojskowe przyzwyczajenie noszenia rąk w kieszeniach i nie zawsze dopięte wszystkie guziki. Powodowało to, że nasz Mamałyga popadał często w konflikty z patrolami wojsk wewnętrznych., które kończyły się jego wizytami u coraz to wyższych przełożonych, aż w końcu przyjmował go sam komendant naszego fakultetu łączności (tak wtedy nazywał się wydział) pułkownik (późniejszy generał) Janiszewski vel „Pablo Maruda”. 

O dziwo Mirek podobno dzięki doskonałej i płynnej ruszczyźnie wychodził z tych opresji obronna ręką. No jakieś tam drobne uciążliwości przytrafiały mu się, ale myślę że każdemu z nas tak lekko by to nie przechodziło.

Mirek miał jeszcze jedną cechę, której mu zazdrościliśmy. W zabawnych sytuacjach, kiedy my rechotaliśmy, on potrafił być poważny. Sam potrafił opowiadać, chociaż rzadko, zabawne historyjki ze śmiertelnie poważną twarzą. Taki był nasz Mirek vel Mamałyga.

Historia, którą chcę opowiedzieć zdarzyła się niespodziewanie na wykładzie majora Michała Andrejczuka uczącego nas budowy i działania jednego z aparatów telegraficznych stosowanych wtedy jeszcze w naszej armii. Pan major lekko się jąkał, a chcąc koniecznie nam wyjaśnić jak to „młoteczki uderzając w kowadełka uruchamiają popychacze” śmiertelnie nas nudził. Nie był on „mistrzem tablicy” to pewne, zresztą został wtedy także zastępcą komendanta fakultetu do spraw liniowych i niechlubnie zapisywał się szczególnie w pamięci młodych oficerów, pracowników fakultetu. My tez nie pałaliśmy do niego zbytnią sympatią.

Major Andrejczuk był niesłychanie zdyscyplinowanym oficerem i pracownikiem dydaktycznym. Zawsze na wykładzie leżał przed nim świeżo napisany konspekt i często do niego zaglądał, zaś po kilku wykładach, zgodnie z zaleceniami wynikającymi z „pracy metodycznej” w katedrze, sprawdził stan przyswajania sobie wiedzy przez słuchaczy. 

Padło na Mirka. Obywatel major jąkając się może nieco więcej niż przeciętnie zadał mu pytanie, które na pewno wprawiłoby każdego z nas w osłupienie. Starszy szeregowy Kołomyjec wstał, nabrał powietrza do płuc i …zaczął się jąkać. Nie było to znane powszechnie jąkanie się z powodu braku nadmiaru wiedzy, ale kliniczna niedoskonałość organizmu, ograniczająca zdolność przekazywania informacji niezależnie od stopnia jej nagromadzenia w świadomości Mirka. Tak to wyglądało i zostało przyjęte przez obywatela majora ze zrozumieniem i sporą dozą współczucia. Męcząc się wzajemnie, wspólnymi siłami doszli w końcu w konkluzji do położenia elementów mechanicznych po naciśnięciu prawego skrajnego klawisza, przy czym Mirek był kompletnie zapluty i wyczerpany od machania rękoma.

Początkowo oniemieliśmy ze zdumienia, następnie w miarę rozwoju sytuacji na sali wykładowej zrobiło gwarnie, a niektórzy koledzy niestety nie potrafili utrzymać powagi. Nie uszło to uwadze wykładowcy, toteż po wyjściu Mirka na przerwę, zatrzymał nas i zganił za niewłaściwe w stosunku do kolegi zachowanie.

Jeżeli kolega ma nieszczęście być dotknięty taką przypadłością – powiedział – to wasze niestosowne zachowanie jeszcze ją pogłębia. 

To wstyd – dodał widząc, że wesołość dalej nas nie opuszcza.

Począwszy od tego momentu Mirek odgrywał swój spektakl, który z czasem nam się znudził i już mniej było z tego powodu wesołości, co wykładowca przyjął jako swoje pozytywne oddziaływanie na grupę.

Moi drodzy – pochwalił nas na którejś z przerw – kolegom należy współczuć i im pomagać, jeżeli zachodzi taka potrzeba.

My męczyliśmy się srodze bo Major był dokładny i wymagał wiedzy detalicznej, w stosunku do Mirka był łagodny i gotowy do wszelkiej pomocy. Zresztą pytał go niezbyt często.

Sielanka by trwała pewno do końca semestru ku zadowoleniu wszystkich, gdyby nie pech, który prześladował naszego Mamałygę. Na sobotniej przepustce sromotnie podpadł. Lista przewinień podanych w meldunku z WSW była długa. Mówiła o źle oddawanych honorach, brakach w umundurowaniu, krnąbrnym zachowaniu i w ogóle wyglądzie wskazującym na spożywanie zabronionych płynów. Meldunek przeszedł przez wszystkie instancje wat-owskie i z ręcznym dopiskiem Komendanta WAT Generała Leoszenii – komendant fakultetu przykładnie słuchacza ukarać – trafił na biurko Pablo Marudy.

Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się właśnie od Obywatela Majora, który jako zastępca do spraw liniowych dostał polecenie doprowadzenia obwinionego przed oblicze Komendanta Fakultetu.

– No Kołomyjec – zakomunikował major na zakończenie zatroskanym głosem – nie chciałbym być w waszej skórze.

My też, ale nie z powodu przewinień i kolejnej wizyty u Pabla. Dotychczas mu się udawało, pewnie wywinie się i teraz. Oczyma duszy widzieliśmy jak Mirek płynną ruszczyzną będzie się meldował pułkownikowi (po rosyjsku nigdy wcześniej się nie jąkał) i minę majora. Dochodziło prawie do zakładów według jakiego scenariusza rozegra się ten spektakl i co major zrobi potem naszemu dowcipnisiowi. Najmniej martwił się Mirek albo tak mi się wydawało. Po wizycie pytaliśmy go co zrobił major. A co miał zrobić – odpowiedział – nic.

I rzeczywiście, Mamałyga był niebywałym szczęściarzem. Na najbliższym wykładzie major z uśmiechem nas poinformował: 

-Nie wiem czy wiecie, że kolega Kołomyjec jąka się tylko po polsku. W języku rosyjskim mówi zupełnie płynnie. 

Niesłychane. Obywatel major Andrejczuk wykazał się poczuciem humoru. Polubiliśmy go trochę za to.

Po zakończeniu studiów i po promocji z przeskokiem od stopnia podporucznika do kapitana (takie to były czasy) pozostałem w WAT jako asystent i nie pamiętam już dokąd został skierowany do pracy Mirek. Zupełnie straciliśmy z sobą kontakt. W miarę upływu lat stawałem się bogatszy w wiedzę i stopnie naukowe co pozwalało mi uczestniczyć w konferencjach naukowych także organizowanych na tak zwanym „zachodzie”. Myślę, że była to konferencja laserowa w Monachium, gdyż tylko tam konferencji towarzyszyły duże wystawy, które skrupulatnie obchodziłem łakomy informacji o nowościach produkcyjnych z zakresu nowej i szybko rozwijającej się dziedziny laserów. 

W trakcie wizyty w jednej z firm z Dortmundu (nazwy jej nie pamiętam), mój rozmówca widząc, że jestem z Polski powiedział ku memu zaskoczeniu:

  • W naszej firmie pracuje jeden Polak, nazywa się Mirosław Kołomyjec 

Dobrze musiał się „nagłówkować” nasz Mamałyga, by zwolnić się z wojska (to nie były takie czasy jak teraz), przekroczyć granicę (mam nadzieję legalnie) i znaleźć pracę w zawodzie. Oznacza to, że czasu spędzonego w murach Akademii nie zmarnował.

Wiadomość mnie ucieszyła. Powiedziałem swemu rozmówcy, że Pana Kołomyjca przypadkowo znam. Poprosiłem go o przekazanie Panu Mirosławowi mojej wizytówki z prośbą o ewentualny kontakt. Niestety Mirek nie odezwał się do mnie. Szkoda.Dziś po latach żałuję, że straciłem bezpowrotnie kontakt z człowiekiem niewątpliwie niezwykłym, z którym spędziłem w watowskim M-1 długi czas i jak mi się wydawało łączyły nas przyjacielskie stosunki.