| by Zdzisław Jankiewicz | No comments

Byłem studentem Profesora Tadeusza Trajdosa

Gdy pierwszy raz spotkałem Profesora Tadeusza Trajdosa, był doktorem i nazywał się Tadeusz Wróbel. Przekonywał, że nazwiska właściwie nie zmienił, bo wróbel to po grecku trajdos, a tą pisownię przyjął ze względu na syna, by miał mniej kłopotów w szkole – proste. Wykładał nam przedmiot Mechanika Teoretyczna i prowadził ćwiczenia z matematyki. Wykład z matematyki miał prof. Witold Pogorzelski. 

Trajdos – Wróbel był świetnym wykładowcą. Przemawiał do nas całym sobą: słowem, mimiką, gestem i sylwetką – położeniem całego ciała. Nie dawało się nie słuchać, nie obserwować, o zaśnięciu nie było mowy. Profesor (będę go tak zawsze nazywał, mimo, że w czasie wykładów dla nas tytułu jeszcze nie posiadał) miał zwyczaj mianowania niektórych studentów „swoimi studentami”. „Mój student” mawiał Profesor – zna wyłożony materiał, chyba, że jest chory i tylko to może go usprawiedliwić. Był to tytuł zaszczytny, nadawany bez pytania o zgodę i niósł za sobą spore ryzyko. Student Profesora powinien pilnie obserwować profesora np. w czasie ćwiczeń rachunkowych. Jeżeli coraz bardziej nerwowo potrząsał głową i machał ręką, w każdej chwili mógł usłyszeć: Panie J. proszę podejść do tablicy i w końcu wyjaśnić nam, jak to zagadnienie powinno być rozwiązane. „Śmiało i bez przytomności” Nie ganił, czasem pochwalił, ale mina mówiła wszystko, co sądził o stanie zdrowia „swojego studenta” w danej chwili, gdy nie wszystko szło po jego myśli. 

To „śmiało i bez przytomności” było ulubionym powiedzeniem profesora, ale było wieloznaczne. Mogło być takim sobie żartobliwym powiedzonkiem, ale mogło nieść także zagrożenie. Profesor jako osoba o wybitnej inteligencji, nie był wolny od szczypty złośliwości. Chcę opowiedzieć o jednym takim przypadku. W WAT dbano o naszą tężyznę fizyczną. Nie tylko organizując i dopilnowując codzienną poranną (godz. 6,00) gimnastykę. Były wyznaczone miejsca na boiska do gry w piłkę nożną, piłkę siatkową, koszykówkę itp. Największą popularnością cieszyła się piłka nożna i chętnych do treningu było sporo, nawet w czasie lekcyjnych przerw. Najbardziej „zajadłym” futbolistą w naszej grupie był Szewczykiewicz. Miał nawet własne buty z korkami, które niemiłosiernie eksploatował. 

Feralnego dnia, gdy po dużej przerwie miał ćwiczenia z matematyki profesor Trajdos, w jej czasie Szewczykiewicz pilnie  trenował grę głową. Zagrywał to nogą, to głową, by następnie głową próbować strzelić bramkę. Popisy naszego kolegi nie uszły uwadze Profesora, który nigdy nie spóźniał się na zajęcia i wtedy również przyszedł nieco wcześniej. 

Początek zajęć był nietypowy. Profesor przywitał się z nami. Chwilę przeglądał swój tzw. kapownik z zadaniami i usłyszeliśmy: Panie Szewczykiewicz proszę do tablicy. Śmiało i bez przytomności. Nie brzmiało to żartobliwie. Tym razem w powiedzeniu Profesora było wiele prawdy, gdyż nasz kolega siedział mocno spocony po ostatniej gonitwie za piłką i chyba jeszcze nie całkowicie przytomny. 

Zadanie jakie dostał nasz mistrz wskazywało na to, że tym razem mistrzem będzie mu zostać trudno. Rzeczywiście pobyt przy tablicy skończył się uwagą Profesora: Dziękuję Panie Szewczykiewicz. Poważniejszą rozmowę odłożymy sobie na później. Chciałbym jednak, by wziął pan pod uwagę, że głowa służy nie tylko do podbijania piłki. Biedny Szewc. Poorał sobie zdrowo, by zadowolić Profesora i wydębić na koniec semestru pozytywną ocenę.

Byłem mianowany „studentem profesora Trajdosa” i wiem wszystko o tym zaszczytnym tytule. Mimo żartobliwego tonu tego opisu, Profesor traktował nas ze śmiertelną powagą. Miałem się o tym wkrótce przekonać. Pewnego razu wziął mnie na dłuższą rozmowę: 

– Panie kolego, będzie Pan w przyszłości oficerem i przyjdzie Panu podejmować trudne, czasem niepopularne decyzje. Dziś chciałem zasięgnąć Pańskiej rady właśnie w takiej decyzji. Czy nie sądzi Pan, że Pana Kolega – tu wymienił nazwisko członka naszej grupy, którego nazywaliśmy Stiopą  – może w przyszłości nie poradzić sobie z obowiązkami, jakie nakładane będą na inżyniera w wojsku? Byłem zaskoczony. Rzeczywiście Stiopa do orłów, jak często mawialiśmy, nie należał. Gdy Profesor wzywał go do tablicy, zaczynałem uważnie słuchać, gdyż w każdej chwili mogłem usłyszeć sakramentalne: Panie J. Proszę nam w końcu wyjaśnić itd. „Śmiało i bez przytomności”. Trzeba było wtedy wiedzieć co się przy tablicy działo, by nie zasłużyć na miano ciężko chorego. 

W panice nie wiedziałem kompletnie co powiedzieć. W końcu poprosiłem Profesora o pewien czas do namysłu. Spotkało się to ze zrozumieniem. 

 – Dobrze, takich decyzji nie należy podejmować pochopnie. To może za tydzień. Mamy wtedy kolejne zajęcia – powiedział żegnając się ze mną. 

Ze smutkiem twierdziłem, że nie mam z kim o tym porozmawiać. Z którymś z kolegów chyba nie. Nie miałem nikogo tak bliskiego, by zrozumiał tą niecodzienną sytuację. Do przełożonych tym bardziej nie mogłem pójść. Nie wiem czy Profesor życzyłby sobie bym o jego wątpliwościach i pytaniu mnie o zdanie z kimkolwiek rozmawiał. Do kościoła wtedy nie chodziłem.  W rezultacie, po namyśle, obiecałem Profesorowi, że postaramy się pomagać naszemu koledze w lepszym opanowaniu wiedzy w szczególności o typowo zawodowej tematyce. Ta będzie niewątpliwie znacznie prostsza do opanowania, niż wiedza czysto matematyczna, z którą nasz Stiopa miał u Profesora problemy. Nie wiem na ile byłem przekonywujący, ale Stiopa przebrną przez Profesorskie sito. Rzeczywiście łatwiej było mu z przedmiotami ściśle zawodowymi. Ukończył studia z pomyślnym wynikiem. Pamiętałem o moim przyrzeczeniu i gdy była ku temu okazja starałem się mu cokolwiek pomagać. Oczywiście nikomu ani wtedy, ani później aż do tej pory o mojej rozmowie z Profesorem nie powiedziałem. Nie chcę nawet myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdybym wtedy obawy Profesora podzielił.

Nie zawsze jednak spotkania z Profesorem miały tak, nie waham się tego tak nazwać,  dramatyczny przebieg. Profesor był człowiekiem dowcipnym i zajęcia z nim należały do znośnych. Był wymagający, ale to normalne. Na egzamin lub zaliczenie trzeba było się solidnie przygotować i szło się do niego z przysłowiową „duszą na ramieniu”, ale to też normalne. Jeden z takich egzaminów pozostał mi w pamięci dzięki następującemu zdarzeniu. 

Był to końcowy sprawdzian z „Mechaniki Teoretycznej” i Profesor chyba podyktował nam zadanie do rozwiązania. Oczywiście w trakcie późniejszej rozmowy miał szereg pytań. Do dziś pamiętam, że zadanie polegało na wciąganiu wózka na chody. Zrobiłem stosowny rysunek i wyznaczyłem kierunki działających sił (w tym grawitacja), gdy usłyszałem: 

 – Czy ktoś z Panów chciałby już odpowiadać? Panie J. zapraszam. Nie jestem jeszcze przygotowany odparłem. Siedziałem nieco z tyłu, a za mną mój współmieszkaniec pokoju w internacie, Mirek Kołomyjec, z którym jak zwykle wymienialiśmy „poglądy”. 

– Nie szkodzi, resztę dokończy Pan tu. Zapraszam, śmiało a bez przytomności. Nie było rady, pomaszerowałem do Profesora i pokazałem co przygotowałem. Z napisanych zależności wynikało, że gdy uda mi się  związać zależnością wysokość schodka, na który wciągamy wózek z promieniem jego kółka, można będzie uznać zadanie za rozwiązane. Tej zależności właśnie nie zdążyłem wyznaczyć, gdyż zostałem przez Profesora wezwany do odpowiedzi. Zdaje się, że jeszcze odpowiedziałem na jakieś drobiazgi, by z wpisem w indeksie „bardzo dobrze” opuścić salę egzaminacyjną. Normalnie bym o tym egzaminie nie pamiętał i nie byłoby tej części opowiadania. Wrócił jednak Mirek i opowiedział mi przebieg jego egzaminu. Powiedział Profesorowi to samo co ja o konieczności związania zależnością wysokości schodka z promieniem kółka, by rozwikłać zależności wiążące występujące siły i rozwiązać zadanie. Na to usłyszał:

 – To niech Pan zwiąże. Niech Pan wyznaczy tą zależność.

Profesor „przeczołgał” naszego Mamałygę (tak powszechnie nazywaliśmy Mirka) po wszystkich możliwych przypadkach rozmiarów średnicy koła wózka w stosunku do wysokości schodka. Okazało się, że proste rozwiązania istnieją jedynie dla wybranych przypadków. Ja intuicyjnie zrobiłem rysunek właśnie dla tego przypadku. Dostał ocenę dostatecznie. 

Zastanawiałem się dlaczego Profesor przepuścił mnie i dał tak pozytywną ocenę. Nie przychodziło mi nic rozsądnego na myśl. Może się spieszył. Wezwał mnie przed dokończeniem zadania. Nie koniecznie, bo czynił nieraz tak wcześniej. Jeżeli nie to, to co? Może wiedział, że Mirek siedział za mną i uzgadniamy rozwiązanie i chciał mi przekazać tą drogą, że nie było ono tak precyzyjne jakiego się spodziewał. A może po prostu miałem szczęście. Nie wiem i pewno się już nie dowiem. 

Studia biegły swoją drogą i skończyły się przedmioty, które wykładał nam Profesor Trajdos. Widywałem go jeszcze jakiś czas w Akademii i z daleka mu się kłaniałem. Potem przestałem, widocznie już nie wykładał dalej w WAT. 

Po jakimś czasie spotkałem Profesora na cmentarzu Powązkowskim. Siedział na ławce i oczekiwał podobnie jak ja na pogrzeb znajomej osoby. Były to różne pogrzeby. Porozmawialiśmy chwilę. Dowiedziałem się, że prowadzi wykłady w Radomiu czy w Kielcach, już nie pamiętam. W każdym razie przeniósł się z Warszawy. Miał nadal młodzieńczy wygląd, chociaż mocno posiwiał. 

            Czas mijał. W 1983 roku otrzymałem tytuł profesora, a w ślad za tym niewielki  bilecik z gratulacjami i życzeniami dalszych sukcesów. Na bileciku widniał podpis Tadeusz Trajdos. Ten bilecik, pamięć  profesora zrobił mi wielką przyjemność. Była w nim uwaga, że mój awans go nie zdziwił, raczej prędzej czy później go się spodziewał. Niestety, bilecik w kolejnych przeprowadzkach gdzieś się zapodział. Nie mogę go znaleźć. To wielka dla mnie strata. Mimo, że dobrych wykładów wielu profesorów słuchałem w czasie studiów, wykłady prof. Trajdosa należały do najlepszych. Profesor w mojej pamięci pozostał jako wzór pedagoga i wychowawcy.